2008-11-04

No i dałam się namówić na rejs. W rzeczywistości każdy nawet najkrótszy weekend w miarę możliwości chciałabym spędzać na wodzie w dowolnie wybranej konfiguracji słońca, wiatru, żagli, znajomych, piwa.. a tak zapowiadał się najbliższy tydzień na Mazurach.

Mazury, byłam tu już ale z tegorocznego majowego rejsu zapamiętałam je jak niekończący się horyzont pełen deszczu, zimnych podmuchów wiatru, mocnych przechyłów, ukrytego gdzieś słońca i pokrzepiających słów szant…

 

Tym razem wszystko zaczęło się w piątkowy wieczór poprzedzający nasz wyjazd. Na początku były liczne imprezy uświetniające obchody naszej zażyłości i naszych wschodnich sąsiadów. Potem warsztaty taneczne w Koyocie. Aż wreszcie przeraźliwy dźwięk budzika o 8 nad ranem. Nie miałam wyjścia, musiałam wstać. Przede mną długa droga i cenny ładunek w postaci zaprzyjaźnionych żeglarzy. A ja zaproponowałam siebie jako kierowcę, … cóż za pochopna decyzja, teraz to wiem…

 No nie mniej stawiliśmy się w umówionym miejscu na pod „Plusem” przy stacji Shell’a o czasie i w komplecie, – czyli ja, mój towarzysz wieczornych tańców w Koyocie Krzyś, śpiący Leszek, nasz skipper Jacek i jego przesympatyczna małżonka Agata. Z kapitanem rejsu Darkiem ustaliłam trasę przejazdu i ruszyliśmy w drogę. Drogę, którą zapamiętam na długo a to, dlatego, że pod sam koniec podróży, zupełnie nie planując żadnych atrakcji wdałam się w kolizję drogową z pędzącym Passatem … nie było to miłe doświadczenie, w efekcie wina spadła na mnie, punkty karne też, mandat i wstyd przed znajomymi. Czarne graffiti na moich drzwiach było głośno podziwiane przez pozostałą załogę, co mnie przyprawiało jedynie o kolejne załamanie.

Musiałam się zebrać w sobie. Długo oczekiwany widok błękitu wody mazurskich jezior, bieli żagli, zapachu smażonej ryby, dźwięków gitar na pokładzie, uśmiechów opalonych twarzy żeglarzy nieco złagodził przykre wspomnienia. Sprawnie zaokrętowaliśmy na naszej łajbie. Jeszcze tylko zakupy w Giżycku, ze zwróceniem szczególnej uwagi na zaopatrzenie w lokalnej produkcji piwo i uroczysty powrót do portu. Wszystko wokół było takie magiczne. Zachodzące słońce, ludzie leniwie spacerujący po drewnianych pomostach, niczym niezmącona atmosfera oczekiwanych wakacji unosiła się w chłodzonym wieczorną bryzą powietrzu. Wokół nas okrętowali się żądni przygód żeglarze a wśród nich nasi nowi znajomi. Jak się wkrótce okazało ojciec jednego z nich a konkretnie Przemka to nie kto inny jak producent między innymi takich jachtów jakim wybieraliśmy się w rejs. Konsultacjom, opiniom, poradom, zachwytom i krytyce nie było końca. Jako że chłopaki stali zaledwie po drugiej stronie pomostu wspólne spędzenie wieczoru było czymś zupełnie naturalnym. Wieczorem poddano mnie terapii leczenia uzależnień stresu. Zbyszek cały czas dbał żebym nie zajmowała myśli wspomnieniami minionej podróży i ćwiczyła drżenie rąk systematycznym unoszeniem kieliszka z przeznaczoną na ten cel brzozówką. Nie miałam nic przeciwko zwłaszcza, że ilość spożycia nie koniecznie wpływała negatywnie na moją świadomość, ale na pewno polepszyła nadszarpnięte samopoczucie. Wakacje zapowiadały się znakomicie. Nad jeziorem zapanowała noc.

Z sąsiedniego pomostu dochodziły dźwięki gitary. My postanowiliśmy dojść do nich. Jak to bywa wśród żeglarskiej braci naszą delegację przyjęto z honorami. Dzielnie walczyliśmy z pamięcią wydobywając z niej kolejne zwrotki szant. Do momentu, kiedy to widocznie jakaś zupełnie nowa w branży mazurskich załóg kobieta z totalnym niezrozumieniem czaru wieczoru rozgoniła towarzystwo powołując się na jakąś zasadę ciszy nocnej?? Miejmy nadzieję, że się kiedyś nawróci….

 No cóż ospale wracaliśmy na nasze łajby. Krzyś z Leszkiem jakoś nie mogli się jeszcze rozstać z nowymi kolegami, ja miałam dość wrażeń na ten dzień, więc bez większych oporów spłynęłam do koi.

 

Poranek przywitał nas radosnym promieniem słońca, choć dla niektórych zupełnie było to zupełnie zbędny dodatek oślepiający wzrok. Należało jednak wstać, doprowadzić się do wyglądu profesjonalnego żeglarza i posłusznie krok za krokiem przejść kolejne etapy sprawdzenia jachtu przed wypłynięciem i wyruszyć w nieznane. Po energetycznym śniadaniu odcumowaliśmy jachty i ruszyliśmy w stronę j. Niegocin. Słońce rozpieszczało nasze ciałka. Zmierzaliśmy do Rydzewa. Niespecjalnie gnał nas czas, wobec czego postanowiliśmy skorzystać z nadarzającej się okazji jednej z pierwszych kąpieli. W tym celu pożeglowaliśmy wzdłuż brzegu i wykorzystując okoliczne mielizny zeszliśmy do wody. Cel naszego postoju okazał się jednak dużo bardziej ambitny. Dwa jachty, dwie drużyny, dwa koła ratunkowe zaadoptowane na bramki, jedna piłka – to mogło oznaczać tylko jedno. Mecz i to nie byle jaki. Wszelkie siły, sposoby i fortele były akceptowalne żeby zdobyć bramkę. Zatem nie było istotne czy piłka dociera do bramki czy też bramka podąża w kierunku piłki. Fakt był niezaprzeczalny drużyna A wygrała, czyli my.

Spełnienie sportowych marzeń lub też chęć uczczenia wygranej kuflem piwa dodało nam sił do dalszej drogi. W porcie po szybkim ogarnięciu czynności pokładowych ruszyliśmy do słynnej smażalni „u Jakubka”. Tam oddaliśmy się kulinarnym rozkoszom. To była prawdziwa uczta. Przed nami czaił się wieczór. Na niebie czaiły się ciemne chmury, które jednak w tej chwili nie wzbudziły naszego większego zainteresowania. Skorzystaliśmy natomiast z uroku pobliskiej karczmy „Pod czarnym Łabędziem”. Tam też po raz pierwszy na tak długo na raz zetknęłam się z partyjką brydża. Zastanawiające było, że edukacja rozwijała się wraz z ilością spożytego piwa. Zawiłe zasady gry, licytacji, kombinacji, wypowiadanych szyfrów, haseł nie mieściły się w mojej głowie. Z zazdrością patrzyłam na beztroską rozgrywkę w wykonaniu Kuby, Darka, Krzysia i Leszka. Szeroko otwartymi oczami wodziłam za kolejno wykładanymi kartami. Krzyś tłumaczył mi, co nie co. Po którejś partii nabrało to minimalnego sensu. Poddałam się jednak. Na dworze zapadła noc a wraz z nią ciemne chmury w towarzystwie gromów i błyskawic opadły na zatokę. Radosne towarzystwo zaczęło się ewakuować. Mi z Krzysiem i Leszkiem jakoś jeszcze nie chciało się wracać, więc postanowiliśmy jedynie ze względu na wdzierający nocny chłodek przenieść do wnętrza sympatycznego lokalu. Nabyliśmy jeszcze po jednym piwie i w towarzystwie obserwujących nas nie mniej sympatycznych kelnerek zakończyliśmy wieczór,.. trochę zaskakująco… Wracaliśmy na jacht. Deszcz lał się z nieba nie patrząc na nasze skulone ciała przemykające po zatopionym w kałużach chodniku. Raz za razem grom przetaczał się z hukiem nad naszymi głowami. Droga na jacht dłużyła się wyjątkowo. Zahaczliśmy to o krawężnik, to o płoty, starając się omijać jedynie wszelkie metalowe elementy ogrodzeń. Potężne błyskawice i tak dostatecznie prześwitlały nas na wylot. Sen w tak sprzyjających okolicznościach przyrody był jedynym wybawieniem. A sny potrafią być miłe….

Dzień powitał nas lekkim zachmurzeniem. Decyzją Kapitana udaliśmy się do pobliskiego baru pod Sosnami na śniadanie. W standardzie zamówień pojawiły się jajecznice w dowolnie wybranej wersji w ilościach hurtowych, naleśniki w liczbie równie imponującej, wraz z gorącą herbatką. Powrót na pokład zaowocował w uzupełnienie prowiantu i powstanie idei rozegrania partyjki brydża. Ja tym razem podarowałam sobie drugą lekcję tej zawiłej na trzeźwo gry i razem z Leszkiem odebraliśmy trochę snu. Nie mniej około południa dzielnie postanowiliśmy stawić czoła przyrodzie i ruszyliśmy na wody j. Niegocin. Naszym celem była północ.

            Jako że pogoda zdecydowanie poprawiła się na plus, zaczęliśmy małe ćwiczebne manewry. Kilka mniej lub bardziej kontrolowanych zwrotów, przypomnienie właściwych komend a wszystko to z szantą na ustach. Kierowaliśmy się do portu w Sztynorcie. Raz, że czekała tam na nas jeszcze jedna załoganta, dwa że my czekaliśmy na koncert Starych Dzwonów. Bez pośpiechu, z wnikliwą obserwacją otoczenia pokonaliśmy j. Kisajno i zahaczając jedynie o zachodnią część wód j. Dargin dopadliśmy małego kanału, który wprowadził nas do zaprzyjaźnionej przystani. Darek wyruszył na powitanie Ani, którą okazała się przynajmniej dla mnie niedawno poznana pani doktor nauk genetycznych, ale to już zupełnie inna historia.

            Zbliżał się wieczór a wraz z nim zapowiedziane atrakcje. Niewątpliwą był występ Starych Dzwonów. Z początku aura znów uraczyła nas opadem, ale tym razem na tyle niewielkim, ze właściwie nie ma o czym wspominać. Rzesza żeglarzy w rytmach szant falowała na widowni. Ja z Kubą oddaliśmy się pląsom tuż pod sceną, zataczając kręgi, obroty, przytupy. Zabawa była przednia. W efekcie przetańczyliśmy cały koncert. Nikt nie przypuszczał jednak, że był to dopiero początek wydarzeń tej nocy. Po sądziedzcku spora grupa zapalonych żeglarzy z Wrocławia dawała upust swojej wakacyjnej beztroski grając i śpiewając długo, długo w noc. Dla mnie śpiew to integralna część  wszelkich występów więc dość szybko zintegrowałam się z wyjątkowo przyjazną bracią. Leszek, który dzielnie znosił nocne przedłużające się obrzędy postarał się o kilka piw, dokonując ataku na nasz Szkwał. Zrobił przy tym małe zamieszanie, plącząc sie po pokładach zarówno Szkwału jak i Trynidadu i choć mocno już chwiejny krok nieco odginał go od pionu to jednak wrócił ze wspomnianym naręczem, uszczęśliwiając przy tym głownego trubadura. Śpiewom końca nie było i dopiero szarzejący na horyzoncie świt oświetlił nam drogę na pomost. Sen przyszedł szybko. Ale i równie szybko przyszedł poranek. Dla niektórych bardzo trudny. No cóż, nikt nie powiedział że będzie łatwo, ale na pewno był miło i przyjamnie...

 Słońce zaczęło toczyć nierówną walkę z ciągle napływającymi chmurami. Było dzielne i ku naszej uciesze wygrało tę bitwę. Wypłynęliśmy na wody j. Kisajno. Żeglarska beztroska trwała nieprzerwanie cały dzień. W tak uroczej atmosferze zrozumienia, przez gościnne j. Święcajty dotarliśmy do wyznaczonego celu, jakim była osławiona przez załogę przystań w Ogonkach. Z początku nie rozumiałam słów zachwytu nad cudem atrakcji tego miejsca ale już niedługo sama doceniłam ów fakt. Wypasiony port, z całkiem nową infrastrukturą, zieloną, świeżo przyciętą trawką, pachnącym jeszcze, świeżo ściętym drewnem, placem zabaw nie tylko dla dzieci, sanitariaty rodem z folderu, pobliska knajpa łudząco przypominjąca pokład jachtu i boisko do siatki plażowej. A do tego wszystkiego basen, sauna, jacuzzi. Męska część załogi, jako wytrwne wilki morskie, którym nie straszny jest najbardziej surowy surwiwal, marzyła tylko o tym, żeby utonąć w gorących, spienionych wodach bulgoczącego jacuzzi. Do czego oczywiście doszło. Ale początkiem korzystania ze wszelkich dobrodziejstw tego urokliwego miejsca był zacięty mecz siatkówki, który ja z Krzysiem rozegraliśmy przeciwko dzielnemu zespołowi Darka i Kuby. Myślę, że zostaliśy moralnymi zwycięscami tej rozgrywki ale z całą pewnością wtedy to już na pewno zasłużyliśy na relaksującą kąpiel. A jako że wieczorem czekał nas kolejny koncert w eleganckiej replice jachtu należło przywdziać stroje galowe i pokazać się z jak najlepszej strony. Godzinne odmaczanie się w wodach basenu, wypocenie się na drenianych ławkach sauny, leniwe pławienie się w bąbelkach jacuzzi w efekcie pozostawiło po sobie uczucie błogiego odpoczynku i pomarszczoną skórę nie tylko dłoni.. hihi. No ale należło się zebrać w komplecie załogi i pojawić na imprezie. Stosunkowo nieduży bar obstawiony gęsto spragnionymi piwa sprawiał wrażenie niedostępnego a już na pewno takiego, przy którym można będzie spędzić niepotrzenie dużo czasu na zamawianie kolejnych kolejek. Zatem nałeżało podjąć zapobiegawcze kroki i czym prędzej nabyliśmy od razu dwie kolejki. Tryumfalnie wróciliśmy do stolika, gdzie pojedyńcze jednostki oddawały się kulinarnym obrzędom. My, tzn Krzyś, Kuba i ja z zainteresowaniem śledziliśmy pląsające ruchy przy sąsiednim stoliku. A towarzystwo ponoć było "zacne", bowiem jak się okazało jakaś to była plejada politycznych gwiazd. Ja, jako znany ignorant politycznych sytuacji a co dopiero osób zupełnie nie poznałam się na podobno znanych twarzach. Nie mniej zupełnie nieuzbrojonym okiem można było ocenić, że rodzaj muzyki całkowicie nie stanowi dla nich więszkego znaczenia a już na pewno żadnego ograniczenia w lekko zwiotczałych już ciałach. I tym razem zabawa okazała się przednia choć z pozycji obserwatorów. Z upływem czasu koncert dobiegł końca ale impreza trwała dalej, nad stołem bilardowym. Odrobina sportu i piwa tak trochę po północy jednak osiągnęła swoje apogeum i fragmentami załogi, wróciliśmy do oczekujących nas przy pomoście jachtów. 

Poranek, po nieco niespokojnej nocy, powitał nas obiecującym powiewem wiatru. Należało się zmobilizować i obrać ustalony kurs na północ. A był to czwartek. W piątki gospodarze telewizyjnego porannego programu "Kawa czy Herbata" zapraszali swoich widzów na rejs po mazurskich jeziorach. Tym razem i oni i my byliśmy w Ogonkach, z tą różnicą że my właśnie puszczaliśmy żagle na wiatr oni zaś dopiero się instalowali przy naszym pomoście. Zostały wymienione stosowne uprzejmości i pożeglowaliśmy każdy w swoją stronę. Na naszym pokładzie pojawił się nowy nabytek w postaci wesołego Roberta i jego gitary. Leszka oddelegowaliśmy czasowo na zaprzyjaźnionego Trynidada. Rejs nabrał nowego uroku w dźwiękach strun i tonach żelglarskiej szanty.  Na niebie zaczęły się pojawiać jakieś dywersyjne chmury. Nie zapowiadało się na upalne Hawaje. Pomimo rozwijającego się wolno dnia, atmosfera pogodowa zapowiadała nierówną walkę z deszczem. Na szczęście skończyło się na silnym wianiu z lekkim, niezbyt mocno doskwierającym opadem. Zaliczając krótki postój w zatoczce odzyskaliśmy pokładowego sternika w osobie Leszka. Byliśmy dzielni i twardo utrzymywaliśmy kurs do Mamerek. Po kilku miłych, bądź co bądź, godzinach rejsu osiągnęliśmy cel. Stały ląd przywitał nas słońcem. Zdaje się, że jest to dość popularne miejsce, bo tłumy tu wielkie. Oczywiście atrkcyjność małego portu podkreślała historia wojenna tych ziem związana ze sławną Kwaterą Hitlera - Wilczym Szańcem, zatem rzeczywiście pewnego zaludnienia można było się spodziewać. Odaliśmy cumy na ląd, po dość efektownym podejściu do niewielkiego w swych rozmiarach pomostu, manewrujac pomiędzy ukrytymi pod płytką wodą kamieniami. Skoro już znaleźliśmy się na dawnych rubieżach wojennego najeźcy, wypadało nam posiąść nieco wiedzy historycznej. W tym celu udaliśmy się w dowolnej konfiguracji personalnej na zwiedzanie pobliskich bunkrów. Z Krzysiem udaliśmy się dobrze oznaczoną ścieżką podążając za informacją umieszczoną na drewnianej tablicy. Szliśmy spokojnie ale trochę niespokojnie zaglądaliśy w okoliczne chaszcze w celu odkrycia białych kart historii. Niestety, co prawda nie sami a w towarzystwie grupy młodych poszukiwaczy wchodziliśmy w otchłań mazurskiej puszczy. Białe karty nadal pozostawały białe bez śladu historii, o ile nie licząć jaiegoś zapomnianego przez ludzkość omszałego bunkra. Z jakąś dozą nieśmiałości podchodziliśmy do zabudowań mająć jakąś wewnętrzną obawę, że chyba to nie to. Dotarliśmy do głónej drogi. Wyliczanką z dzieciństwa obstawiliśmy kierunek dalszej wędrówki, ale w momencie jak tylko zaczął się przerzedzać las, stwierdziliśmy że pomimo zamiłowania do spacerów postanowiliśmy zawrócić. Podobnie jak i grupa młodych poszukiwaczy. Znaną drogą w obstawie hordy komarów wróciliśmy na pomost. Tam ku uciesze i jednoczesnym zdziwieniu Leszka i Jacka dowiedzieliśmy się, że raczej nie trafiliśmy do właściwej kwatery. Hmmm... No coż. Nie wykazałam zbytniego entuzjazmu do ponownej wycieczki ale mobilizacja Krzysia w kilku słowach postawiła mnie do pionu. Byliśmy na terenie wojskowym i rozkaz należało wykonać. A w efekcie warto było. Znaleźliśmy się w krainie mchów, betonowych murów, światła latarki, ciszy otaczjącego sosnowego lasu. Byłam pod całkowitym wrażeniem. Wielkie bunkry, których średnia grubość murów to 2-3 m i 7 m stropu są zamaskowane zielenią specjalnie sprowadzanych mchów. Jest to przykład przemyślanych działań Rzeszy Niemieckiej, precyzyjnie określających techniczne przeznaczenie obiektów, sprytnie ukrytych w mazurskich lasach. Wizyta w ciemnych celach robi ponure wrażenie. Jakoś nie mogłam sobie wyobrazić życia w betonowym więzieniu gdzie przestrzeń życiowa pomimo znacznych rozmiarów bunkra ograniczała się do 2,5 m2, a to nieiwele.