2011 rok, może trochę wcześniej...
Stanęłam na tarasie starej cegielni. Wrześniowe słońce rozgrzewało surowe mury budowli. Na horyzoncie błyszczała błękitem spokojna Zatoka Gdańska. W powietrzu unosiła się atmosfera wieczornej uroczystości. Po raz kolejny Lidia ze swoją drużyną zmieniała oblicze zapomnianej wydowałoby się przez czas cegielni w Rzucewie. To był również kolejny raz dla mnie, kiedy z godziny na godzinę zbliżałam sie do kolejnej teatralnej niemal przemiany spokojnego miejsca nad morzem w salę balową, pełną bieli kwaiatów, wiklinowych kul wbijanych złotymi pikami w zieleń trawników i błękitu wstążek, oplatających zwisające żyrandole, smukłe szklane wazony. Czułam się jak na planie programu dekoratornia. Starałam się nie przeszkadzać, trzymając w ręku aparat i starając się zarejestrować następujące po sobie etapy transformacji. Gdzieś pomiędzy wszelkimi dekoracjami przemykały dwie małe osóbki. Urocze i bardzo zaangażowane w całe zamieszanie córeczki właścicieli wypełniały raz za razem tło kadru. Kadru, w którym na zmianę stary zardzewiały rower ustępował miejsca pięknym hortensjom, zza ceglanej ściany wychylały się miedziane doniczki z wrzosami, na drewnianej scenie pojawiła się muzyczna ekipa i na raz wszystko wokół nabrało tanecznego kroku.
Patrzyłam na to wszystko przez oko obiektywu. Znów poczułam się jak w mieszkaniu na Woli, kiedy Gosia zabierała mnie w świat bajki i iluzji. Tu brałam w tym czynny udział i muszę powiedzieć, że wyjątkowo dobrze poczułam się w tej nowej scenografii życia, do tego stopnia że w następny weekend przeniosłam się z aparatem na dziedziniec gdańskiej politechniki.