30 czerwca - 20 lipca 2002

01.07.2002

No i stało się, jesteśmy w Chinach, tłum ponad miliardowego kraju otacza nas zewsząd. Jak na razie nic nie rozumiemy, choć mamy na koncie kilka udanych transakcji z Chińczykami?
Ale chyba zacznę od początku…


Każdy na swój sposób przygotowywał się do wyjazdu, chociaż w końcu była to zwykła, mało atrakcyjna praca. Dopiero w sobotę, kiedy miała nastąpić podwyższona gorączka, nasza podróż nabrała realnych wymiarów. 
Wspomnę tylko o imprezie pożegnalnej, po której w różnej kondycji spotkaliśmy się w sobotni ranek pod kantorem wraz z wielkim nieustępującym kacem. Ale nie było tak źle, ważne, że wieczorem u Simsona w Warszawie wszyscy stawili się zwarci i gotowi żeby upewnić się, że jechać jednak należy.
Sobotnia impreza pożegnalna była istotnym faktem więzi przyjaźni, ale to, co miało zacząć się następnego dnia, mogło wystawić niejedną przyjaźń na ciężką próbę.
 

30.06.2002

Lotnisko Okęcie,
Tłumy ludzi do odprawy niemal przy każdym stanowisku, tylko przy Aerofłocie tak jakby mniej, można rzec wcale. Niewzruszeni tym faktem, oddaliśmy nasze bagaże w ręce obcym, wierząc, że je kiedyś jeszcze zobaczymy…
No i samolot, odpowiednie stężenie zapachów z sąsiadującą z nami toaletą, zaduch na max, optymizm umyka z momentem zbliżania się czasu odlotu. Coś się telepie, dudni, terkocze. 
Ruszamy, kołujemy i lecimy, my naprawdę lecimy i to nie najgorzej. Dali nawet coś do jedzenia, co dało się zjeść i po 1,4 h wysiadka.

Moskwa, co za rozczarowanie, brud, nieciekawie, ciasno, ale są telewizory, co daje nam możliwość obejrzenia finałów mistrzostw piłki nożnej. Ku uciesze naszej, i co nie dziwne Rosjan wygrała Brazylia. Wyniki i tak znalibyśmy ponieważ tylko po wyłączeniu komórek dotarły do nas informacje, że stan meczu Ronaldo : Kahn - 2:0. 
No i lot do Pekinu, 
Nadal lecimy Aerofłotem, choć po wejściu na pokład samolotu jesteśmy mile rozczarowani wielkością maszyny. Co prawda nie jest to obiecany Boeing ale Jt 96. Niezła bryka. Lot całkiem spokojny w nader przyjemnych okolicznościach (podróży) przyrody.
Wieczorną kolację jemy przy zachodzie słońca o godz. 0:40 (po północy) w kwadrans po tym wstaje świt. Białe noce północy, to musi być wyjątkowa rzecz. 
Dolatujemy bez szwanku, wychodząc z samolotu mile zaskakuje nas lotnisko w Pekinie. Jest czysto, bezpiecznie, kierujemy się do tzw. Air-Busa, który wiezie nas na dworzec kolejowy.
 

01.07.2002 

Otoczenie tu wygląda jak nasz deptak, ludzie tylko nieco inni, trochę więcej i jakby bez celu. Jedzą, śpią może mieszkają całymi rodzinami. Dzieci zwłaszcza takich do lat 3 jest tu bardzo mało, ze względu na politykę rządu Chin na model rodziny 2 + 1 dziecko (podobno rygorystycznie przestrzegane).
Po ustaleniu gdzie możemy nabyć bilety na dalszą podróż i złożyć bagaże, decydujemy się na wstępne zwiedzanie placu Tiananmen. Mamy do dyspozycji ok. 6 h, więc wyruszamy na pierwszy kontakt z Chinami.
Mijamy stragany, których wygląd odbiega (na gorsze) nawet od najgorszych straganów na naszym Bazarze, potem przedzieramy się na zatłoczone od ludzi, rowerów 
i autobusów ulice. Jedynym niemal dźwiękiem, który towarzyszy nam po drodze to ryk (dosłownie) klaksonów. Wszystko, co jeździ, toczy się czy jest popychane wydaje z siebie dźwięki o zakazanej częstotliwości i dopuszczalnych decybelach. 
W tych regionach korki do uszu powinni wydawać przy urodzeniu. Mamy ich pewien zapas, więc są szanse, że nie wyjedziemy stąd głusi. Po drodze na plac dokonujemy zakupu niniejszego zeszytu. Targi o cenę zwykle wygrywa Jasiek, który pomimo zbicia ceny do 70% krzyczanej na początku i tak odchodzi niezadowolony, że przepłacił trzykrotnie. Jest naszym etatowym targującym się. W pewnych momentach, żałuje, że nie jest Chińczykiem, bo by go tak nie oskubali, np. woda z 6 Y schodzi, na 3, co zaś stanowi 1,5 zł, za jazdę ok. 2 km tamtejszym tuk tukiem (rikszą) płacimy po 1 Y (0,50 zł) wg Jasia przepłacamy, dając gościom zarobek na tydzień.
Docieramy do Placu Niebiańskiego Spokoju, ale, jako że wrócimy tu za 2 i pół tygodnia oględnie oglądamy to co na nim zostało i idziemy na nasz pierwszy posiłek tzn. do Mc Donalda. Tu to naprawdę przepłacamy za papierowe żarcie, ale uznajemy, że przynajmniej pierwszego dnia nie zaszkodzimy swojemu zdrowiu. 
Nieco na okrętkę wracamy zrąbani na dworzec. Różnica czasu między Pekinem a Polską (6 h) chyba zaczynamy odczuwać. Na dworcu przed pociągiem, który odjeżdża o 22:20, każdy z nas przesypia, choć 1 h, nie mamy sił żeby walczyć ze snem. Obiecująco brzmi podróż kuszetkami, choć wyglądają one nieco inaczej niż u nas, ale są wyjątkowo czyste, z pościelą, gorącą wodą, zaskakują nas w pełni.
Przed nami 7 h jazdy, odnajdujemy nasze łóżka pod sufitem i szykujemy się do spania. Wstajemy 3:45 (w Polsce 23:45) i rozpoczynamy drugi dzień w Chinach, jak się później okaże te 6 godzin snu to nadal za mało, a zmiana czasu potęguje zmęczenie. 
Wysiadamy na dworcu w Datong. Jest 4:30, decydujemy się czekać do otwarcia ‘info turistic’ do 6:30. Opłaciło się. Dostajemy cynk o tanim hotelu (obok dworca, co ważne, żeby nie nosić się z bagażami), zaklepujemy wycieczkę do miejsc godnych uwagi czyli Wiszącego Klasztoru i Jaskini z zawartością ok. 50 tys. Posągów. Kosztuje nas to 50 Y od łba, podobno to pół ceny, rezerwujemy także bilety na następny dzień na pociąg do Xi’an. Wszystko to uznajemy za dobry omen, a na dodatek pan z Info pokazał nam dwie dziewczyny czekające na dworcu, co znamienite też z Lublina, studiujące tu na tutejszej uczelni.
To dopiero potwierdzenie faktu, że świat jest mały.
Lądujemy w hotelu za 35 Y od osoby (ok. 16 zł) za dobę, po czym wysłannik pani ‘etażnej’ wskazuje nam azyl na najbliższą dobę. Pokój jest niezły, z telewizorem z widokiem na wielki plac, który trudno potraktować rondem, skrzyżowaniem czy placem zebrań, czy wszystkim po trochu. 
W hotelu mamy 1:5 h na ogarnięcie się i przygotowanie się do całodziennej podróży.
Po dwudniowym Dniu Dziecka, jak dzicy korzystamy z prysznica i umywalek. Woda jest jednak błogosławieństwem, podziwiam i chylę czoła przed tymi, którzy bez jej braku potrafią jakoś żyć, my jeszcze za bardzo jesteśmy do niej przywiązani.
O 9.00 Meldujemy się we wcześniej zapoznanym Biurze Info, gdzie spotykamy jeszcze dwóch Holendrów i Japończyka. W tym składzie wraz z uprzejmym kierowcą i gadatliwą przewodniczką, której język angielski czasami brzmiał jak żywy wietnamski wyruszamy mini- busem w tajne i ciekawe miejsce okolic Datongu.
Miasto, które dopiero teraz odkrywa przed nami swoją twarz, to głównie wielka budowa. Wszystko, co znajduje się wzdłuż głównych ulic jest burzone i stawiane na nowo w konwencji nowego starego miasta, z zachowaniem starych architektonicznych ozdób, ale mających nie więcej niż 2 lata.

I znów sen, droga o ok. 50-60 km daje możliwość odebrania zrazu trochę snu, ale cały czas nie jest to, czego potrzebują nasze organizmy.
Dojeżdżamy do Wiszących klasztorów. Po drodze mijamy zielone, rozległe pola, kilka wiosek. Wspinamy się wśród gór krętą drogą i docieramy do komercyjnie wiszącego klasztoru. Wyjście z busa graniczy z samobójstwem, jeżeli chodzi o różnicę temperatur. Jest chyba ok. 400, na pewno nie mniej. 
Bezczelnie z nas białych zdzierają za bilety 2 razy tyle, co z autochtonów, ta niesprawiedliwość będzie ciągnęła się za nami już chyba do końca. Ale nie zapłacimy to nie wejdziemy. Przy akompaniamencie naszych narzekań wspinamy się na szczyt, na ścianie zawieszony jest klasztor, wyglądający jak z bajki Disneya. Kolorowy przyczepiony w sposób przedziwny do skały, podparty kilkoma żerdziami, które przy lekkim dotknięciu drżały jak zboże na polu. Zwiedzanie nie zajęło nam wiele czasu, ale miłe wrażenia na pewno. Wszystko to miało wymiary jak dla ludzi o wys. 1,40 cm, więc stanowiliśmy niejako bandę Guliwerów. 

Ktoś miał naprawdę niezły pomysł. Przejścia między poszczególnymi budowlami zakrawają na dziecięcą fantazję. To naprawdę ma w sobie ducha starych Chin. Polecamy.
No i odjazd. Ruszamy na podbój kilkudziesięciu jaskiń, w których jakieś 1,5 tys. lat temu tysiące ludzi pozostawiło 51 tys. wyrzeźbionych posążków Buddy. Jest to kolejny przykład fantazji religijnej człowieka. 
Zanim tam jednak dotarliśmy po raz kolejny zapłaciliśmy słono za wejście. Nasze próby dotyczące dyskontu dla nauczycieli uczelnianych wywołał jedynie pobłażliwy uśmiech pełen cynizmu u ciecia w kasie. 
Trudno, nie zapłacimy nie wejdziemy.
Wejść warto było. Posągi te największe wykute we wnętrzu grot to bagatela 27 metrów. Technika budowy rozpoczynała się od góry, po uprzednim wymierzeniu możliwej końcowej wysokości postaci, robiono w skale dziurę, aby wpadające światło oświetlało kolejne etapy budowy. To naprawdę niesamowite. Nie dziw, że budowa trwała kilkanaście lat pochłaniając wiele istnień ludzkich. Mogliśmy zobaczyć Buddę od 2,5 cm do 27 metrów, w bajecznych kolorach i te naturalnego kamienia. Część z nich otoczona ochroną, przedstawia się imponująco i tych oczywiście nie można fotografować, ale my znani z bajki Polak potrafi, radziliśmy sobie jakoś i mamy 4 fotki z zakazanych miejsc. Inne już bardziej dostępne można było podziwiać bez przeszkód i tym samym obfotografować do woli. Spędziliśmy tu mile czas w 40 stopniowym upale, ale po raz kolejny warto było. Trudno to opisać, więc polecam zdjęcia i slajdy na zapewne nie jednym spotkaniu na temat Chin. (ewentualnie u Gąza)

W trakcie całego tego zwiedzania zdarzyło się kilka razy przespać, wrócić do rzeczywistości i potwornie jednak dobić nasze organizmy. Po powrocie do hotelu, plan jaki wymyśliliśmy był dość ambitny w stosunku do naszej kondycji, zakładał bowiem, że po krótkiej drzemce ruszymy na nocne zwiedzenie miasta. 
O ile było tym marzeń, o takie było rozczarowanie, gdy niemal zgodnie po tym jak się położyliśmy ok. 19:00 obudziliśmy się gdzieś tak o 8:00 rano. Jakieś dwie próby przebudzenia w nocy nie odniosły żądanego skutku, ja tylko wepchałam do uszu korki, co pozwoliło mi na nieprzerwany sen nad ranem. Gdyż chyba w zwyczaju tego miasta ok. 5:00 rano wszystkie stojące na dworcu lokomotywy dawały koncert gwizdków i tak do 8:00.
Jako że jest to miasto mocno przemysłowe z kopalnią węgla włącznie, więc dworzec kolejowy wyglądał imponująco, ów koncert też. 
Jednak pobudka o 8:00 po 13 h snu okazała się samą przyjemnością. Spokojnie, optymistycznie spojrzeliśmy za okno, gdzie z postępującą mgłą gęstniał coraz bardziej smog, który już wczoraj dał nam się we znaki. Zdjęci świetnie przedstawiają ów wyjątkowy krajobraz, aby nigdy nie zdarzyło nam się przebywać w takich warunkach.
Mgła pozostała przez cały tydzień. Do opuszczenia hotelu zostały nam 4h, zdecydowaliśmy się jednak na wycieczkę do centrum, z myślą obejrzenia kilku istniejących jeszcze zabytków.
Dotarcie do nich rozpoczęło się jak droga przez mgłę. W gęstniejącym smogu i pyle przedarliśmy się ok. 1 km i zdesperowani natchnęliśmy się na tuk tuka. Jak tylko się okazało że firma ta chce od nas po 1Y to Jasio natychmiast zaprotestował, że takiego zdzierstwa to on nigdy nie widział, tylko dlatego że jest biały. Simson spokojnie stwierdził, że jest to 0,5 zł więc chyba nie powinniśmy czuć się urażeni ceną, ja natomiast widząc obrzydzenie na twarzy Jasia, stwierdziłam że przecież może iść na piechotę. Wsiadł bez grymasu a po chwili z radością, jak dziecko, wykrzykiwał zachwyty nad naszą jazdą. 
Fakt iż tym tuk tukiem przebyliśmy ok. 2 km w otoczeniu postępujących robót drogowych, miliona ludzi i rowerów, tony pyłu dał nam do myślenia, że ten wynalazek miał podstawy do powstania. 
Tani, niezawodny, łatwy do zatrzymania i na tyle sprytny, że jest w stanie w przepychance ulicznej znaleźć nawet 65 cm wolnego miejsca na przejazd. 
Ci, którzy przeżyli z nami Syrię, Egipt, to wiedzą, że w krajach tych nie istnieją żadne przepisy na drodze jest klakson i kupa sprytu. Fakt faktem, że jest wesoło, choć niebezpiecznie (tylko dla nas, cała reszta czuje się wyśmienicie w tych warunkach). Całość dopełnia pylący się gruz z pobocza i dzika sensacja, jaką wzbudzamy w tym mieście. 
Docieramy do ściany 9 smoków, jeden z opisywanych zabytków Datongu. Za całe 6Y można zobaczyć ścianę długości ok. 30 metrów, pokrytą ceramiką i z tejże ceramiki 9-cioma smokami ziejącymi ogniem. Jako, że jest to jedyny zabytek na dość sporym placu, idę tylko ja, żeby zrobić parę zdjęć, reszta w tym czasie zdążyła spojrzeć na zabytek, uznając, że trzy zdjęcia i 1 slajd to wszystko, co można tej ścianie poświęcić. Tak też uczyniłam, udaliśmy się do Wieży Bębnów, niezła budowla w stylu, na który czekaliśmy. Całość zabytku psuło jedynie otoczenie, ogromnie przekopana ulice, ze slumsami z tyłu i owa wieża stanowiąca niejako zabudowę centrum ronda (patrz zdjęcia). Wokół pobojowisko i piękna Wieża Bębnów z imponującymi tymi też instrumentami wewnątrz. 
W drodze powrotnej udaliśmy się na jakieś jedzenie i trafiliśmy do chińskiego KFC znanego bliżej jako Mr Lee. W sposób czysto migowy dogadaliśmy się z nic niemówiącą kelnerką, że chcemy to, co nasi chińscy sąsiedzi. 
Na to, co dostaliśmy złożyło się góra ryżu, sałatka i trochę mięsiwa (baranina lub kurczak), ale było dobre. Potem, za radą wczoraj poznanego Taty w czasie wycieczki udaliśmy się do zabytkowego klasztoru, przechodząc przez tamtejsze slumsy. Przede wszystkim ciekawy widok, trochę smutny dla nas, ale oni chyba czuli się tam nienajgorzej. Na nas wywarło to ogromne wrażenie, zwłaszcza, że obok powstawała stara-nowa dzielnica prawdopodobnie pod naiwnego turystę. W samym środku tego nowoczesnego cudu znajdował się stary, właściwy dla Chin klasztor. Ładny i choć zabrakło nam czasu na jego zwiedzanie to w całym tym krajobrazem wyglądał najwspanialej.
Szybko jednak wracaliśmy do hotelu. Zbliżała się 13:00 i trzeba było nam się z niego wynosić. Dotarliśmy na dworzec, gdzie w otoczeniu ok. zapewne kilkuset tubylców czekaliśmy na nasz pociąg. 

Dzień wcześniej chłopaki zrobili rezerwacje na bilety z zaliczką w wysokości 400Y, i odbierając dzisiaj należne przepustki w świat ustawiliśmy się w kolejce do wyjścia na peron.
Wraz z wielkim hukiem w momencie podstawiania pociągu ruszyliśmy w jego kierunku, wcześniej sumiennie skontrolowani w bramce przez konduktorów. Dopiero po skasowanym tam bilecie pozwolono nam wyjść z budynku. 
Pociąg całkiem da rade, znów leżanki w całym wagonie. Mamy sympatycznego sąsiada. Długo nie jedzie samotny. Po jakiejś godzinie Simson nawiązał kontakty dyplomatyczne z kolegą z Chin, zaczynając tradycyjnie od papierosa, kontynuując przez wódkę polską i darowaną chińską. Znajomość poszła na tyle do przodu, że już po chwili próbowaliśmy chińskiego słonecznika, pieczonego bobu i nowego rodzaju herbaty. 
Z wycieczki do Datongu zostały nam cztery tradycyjne, chińskie słoiki na herbatę i puszka z zieloną herbatą na podróż. Zakup oczywiście targowany na naszą korzyść.
Stosunki w Mr Wang poszerzają się, do wspólnych wyjść na papierosa, wspólnego picia i karmienia się. Chiński bób za polskie kabanosy. Niezłe jaja. Sposób migowo-ręczno-twarzony, w jaki Simson się porozumiewa zadziwia nawet nas. A wszystko to za pomocą naszego Bolsa rozrobionego z tutejszym Spritem (obrzydliwy) i wodą. Trunek nie do pogardzenia, ale spożywaliśmy już lepiej dopracowane. 
Co do tutejszych toalet to rzeczywiście są to nogi słonia, choć nieco mniejsze nogi takiego chińskiego słonia, ale przynajmniej higieniczne? W pociągach obowiązuje to samo nawet są uchwyty z różnymi poziomami wysokości.
Wracając do naszej podróży to Simson przeszedł do wymiany pieniężno-twarzowej, że to niby „suwenir”, choć z naszej strony wyglądało to na wyłudzanie tutejszych Y w zamian za nasze złote. Simson triumfował, my też.
Taką komunikatywność to trzeba mieć w genach. Nie powiem, TAKI SIMSON TO SKARB, ZWŁASZCZA W PODRÓŻY, POLECAM JEGO TOWARZYSTWO. Chyba się wzruszył tą opinią, chociaż nie skromnie kazał mi wysłać tą wiadomość z adresem do wszystkich – szeroko pojętym zakresie. 
Uwaga, będą gasić światła.
Jest 9:05 wieczorem, w Polsce 15:05. Jedziemy już 3,5 h przed nami jeszcze 15.
Poranek, długie spanie budzimy się dosyć późno, ok. 9:30, ale każdy zadowolony, wyspany pełen ewentualnych chęci na podbój kolejnego etapu podróży. 
 

04.07.2002

Robi się gorąco, coraz bardziej. Kible nie wyglądają już tak przyzwoicie, zaczyna unosić się wyjątkowo intensywny zapach z gatunku tych gorszych. Pojawia się zniechęcenie, wszyscy się lepią. Z tęsknotą spoglądamy na nieruchomy od wczoraj wiatr pod sufitem. Starałam się odkryć jego tajemnicę poruszania, ale wszystkie nadające się przyciski nic nie dały.
Jest dygresja – zastanawiamy się nad dźwiękami płynącymi z głośników pociągu. Czy dla każdego osobno nagrywają jakąś audycję czy też mamy jakąś prywatną lektorkę? Rano ok. 7:00 dali nam na wokalu ok. 100 decybeli, po czym po 2 godzinach usłyszeliśmy „Dla Elizy”. Był to jedyny utwór, który udało nam się zdiagnozować.

Zaczynamy przyklejać się do siedzeń. Jest 12:00, pół godziny spóźnienia, a my ciągle przed Xi’an pierwszą stolicą Chin.
Nagle nasz wierny towarzysz podróży dotyka czegoś pod stolikiem i wiatrak nabiera wielkiej mocy. Jest trochę lepiej, do tego momentu okna w czasie jazdy pociągu sprawdzały się. W chwili jego postoju, przez otwarte wpadało powietrze, które zabijało żywcem. Dojeżdżamy. Imponująca w swym ogromie stacja robi na nas wrażenie. Wysiadamy z pociągu wraz z potokiem, a raczej wielką rzeką Chińczyków. Dwa kroki od pociągu dorywa nas lokalny naganiacz, któremu mimo wrodzonej niechęci do takich praktyk, poświęcamy naszą uwagę. Proponuje nam, bowiem hotel, do którego i tak zmierzamy. Na miejscu jednak jego propozycje nie zyskują u nas zaufania gdyż cena nas interesująca to max 30Y od osoby, a za to mamy pokój w suterenie, co zdecydowanie jest poniżej naszych oczekiwań.
W czasie pertraktacji w Tatą, ja z Simsonem odwiedzamy jeszcze dwa pobliskie hotele i jeden z nich jest w stanie sprostać naszym wymaganiom. Za pokój z klimą na 5 piętrze z łazienką naprzeciwko płacimy po 30Y i to nas wreszcie satysfakcjonuje. Zanim odbierzemy Jaśka i Dorotę z pierwszego hotelu, poznajemy Grzesia i jego siostrzeńca Wojtka, których zagadnął Jasiek przy recepcji. Okazało się, że chłopaki wracając z Mistrzostw Świata z Korei postanowili zobaczyć jeszcze kawałek świata i zdecydowali się na kilkudniowy pobyt w Chinach. Jednak ich plany pokrzyżowali złodzieje, kradnąc im paszporty chyba nawet w Pekinie, skąd zaczęli. Grzesiek jest z Kanady i tam mieszka od 23 lat i te mistrzostwa były okazją do spotkania z Wojtkiem (l. 16). Obaj tak czy inaczej wyglądają jak bracie, choć Wojtek mówił do Grzesia wujku.
Oni zostają w tym pierwszym hotelu, my przenosimy się za róg, umawiając się oczywiście na wieczór. 
Po rozpakowaniu się wyruszamy na zwiady, co do biletów kolejowych, banku i ewentualnej wycieczki do „Terakotowej Armii”. 
Ok. kasa wymieniona, szukamy czegoś do jedzenia. Najpierw rozglądamy się za knajpą w budynku, ale wszystko, co mijamy po drodze nie wygląda na tyle atrakcyjnie, żeby coś z tego wykorzystać. W efekcie siadamy w bardzo przydrożnej knajpie, gdzie Mama przy wielkim piecu i wielką misą z wodą szykuje nam strawę. Chłopak zajmują się w przydziale robieniem makaronu wykonuje mnóstwo ruchów ze zwojem ciasta. Wyciągając go najpierw w długie sznurki a następnie waląc tym zwojem o blat. Z tego powstaje znakomity makaron o średnicy nie większej niż 0,3 cm, który świeżo gotowany w chwilę spożywamy. To żarcie długo zapadnie nam w pamięci, jest po prostu zawaliste. 
W czasie jedzenia, jesteśmy oczywiście niezwykłą atrakcją dla okolicznych handlarzy i przechodniów. Poznajemy także jakiegoś rządowego Tatę, który władając naszymi językami (czyt. j. angielski) jest dla nas pewnym źródłem informacji i służy pomocą przy zdobyciu biletów na pociąg. 
* A propos biletów to sytuacja kształtuje się tak, że dla obcych wszystkie możliwe bilety wykupują biura podróżny i tylko z odpowiednim haraczem można je zdobyć.
Zobaczymy, czego dokona Tata. Chłopaki nie rezygnują idą na stację wybadać sytuację z kasach, my z Dorotą czekamy na Tatę, który wrócił do biura, ustalić dane możliwości zdobyci biletów. Spotkamy się w hotelu. Ku naszemu miłemu zaskoczeniu jest też Grzegorz i Wojtek. Wyruszamy na wspólną kolację w nieco odleglejsze rejony do naszego hotelu, ale na tyle blisko, żeby na 800 wieczorem wrócić do ich hotelu, gdyż tam mają odebrać obiecane bilety na jutro do Changdu.
Kolacja w miłym lokalnym towarzystwie przebiega przy spożyciu piwa Hans, bardzo dobre, w tych warunkach porównywalnie nawet z Efezem a to jak wiedzą bardziej wtajemniczeni to nasze ulubione piwo.
Jesteśmy blisko hotelu, chłopaki odbierają bilety, gdzie pomimo ceny 117Y, płacą za nie po 200. Dla nas stanowi to chwilę rozterki, bowiem jest to jedyny sposób zdobycia biletu (przez umyślnego) z jednocześnie diabelnie drogo (bakszysz ok. 65% ceny). 
Zostawiamy sprawę do rana , do momentu konsultacji z naszym rządowym Tatą. Ale wykorzystujemy chwilę na rozmowę z podróżującymi młodymi Koreańczykami i umawiamy się z nimi na jutrzejszy wieczór.
Ten spędzamy z naszymi rodakami. Po dokonanych transakcjach, zasiadamy naprzeciwko naszego hotelu, w knajpie i tam w wyjątkowo dobrych nastrojach spędzamy czas wśród dymu z wystawionych pieców i straganów, przy stolikach o wys. 0,5 metra i taboretach o dostosowanej wielkości ok. 30 cm. 
Z obowiązku przebywania we wspomnianym lokalu zakupujemy pęczek metalowych drutów z nadzianym na nie mięsiwem. Jest dobre, choć wyjątkowo drogie. Nie chcę się bardzo targować na jedzenie, ale piwo zeszło do 3Y, co stanowi ok. 1,5 zł i to nam odpowiada. Atmosfera nabiera rozpędu. Zaczynają się śpiewy, potyczki na rękę z mieszkańcami sąsiedniego stolika. Z rozmowy wynika, że Grzegorz całkiem nieźle sprawnie porusza się w podobny nam sposób po świecie i ma na swoim koncie jego kawałek. 
To naprawdę fajni ludzie. Wojtek wciąga piwo jakby w życiu, a co najmniej od 3 tygodni nie pił. Młody po 3 nabiera kolorów i wielkiej ochoty do życia. Zdradzę, że dzień wcześniej Grzegorz miał urodziny, więc nie pozostało nam nic innego jak odśpiewanie chóralnego 100 lat w przydworcowej dzielnicy Xi’anu w Chinach.
Zabrzmiało to wyjątkowo sympatycznie, co jeszcze bardziej uatrakcyjniło nasz wieczór i nasze osoby w lokalu. 
* Właśnie zadzwoniła komuś komórka i nikt by nie uwierzył, że w Chinach można usłyszeć melodię „Szła dzieweczka” – naszego ludowego standardu, w pociągu relacji Xi’an – Changdu 
 

7.07.02

Cały wieczór był, jak dotychczas najlepszy. Oczywiście nastąpiła tradycyjna wymiana adresów i cenne uściski na pożegnanie. Wojtek był wniebowzięty imprezą w zamian dostał od nas zaproszenia na kolejną wyprawę. Ranek jak się okazało nie był już tak wesoły, bowiem wczoraj po powrocie do hotelu, Simsona poniosło jeszcze gdzieś do ludzi, zakończyło się to utratą portfela i pewnej części zapasu kasy na podróż. Nie będę się rozwodzić nad tym nastrojem Simsona, a komentarze Jasia to przyprawiały go o wściekłość, to o wybuch śmiechu nas wszystkich. 
Przeliczyliśmy nasze zapasy i stwierdziliśmy, że chyba damy radę. Więc po załatwieniu sprawy biletów z rządowym Tatą i krótkim śniadaniu ruszyliśmy w kierunku dworca w poszukiwaniu autobusu do Terakotowej Armii. Chwile błądzenia po zatłoczonym do przesady placu dworcowym były dość zabawne, ale w końcu znaleźliśmy żądany nr 306 i pełni ufności w umiejętności kierowcy pojechaliśmy do odkrytych niespełna 25 lat temu Armii żołnierzy z Terakoty. Przez tysiące lat byli schowani pod ziemią ok. 3-6 m, stali na straży grobowca jednego z cesarzy. 
Armia to wojownicy piesi, konni, rydwany konne. Każdy element ich zbroi został misternie wykonany przez ówczesnych rzeźbiarzy, nie ma dwóch takich samych twarzy. Zwierzęta są przedstawione bardzo realistycznie, wydęte chrapy, postawione uszy. Wszystko to na wielkiej kilkuset km2 powierzchni, a odkryte jest może 1/3. Rzecz niesamowita, w jaki sposób można uhonorować śmierć cesarza. 

Rozczarowujący jest jedynie fakt komercyjnego potraktowania całej tej przestrzeni. Wszystko, co jest odsłonięte dla zwiedzających znajduje się pod dachem specjalnie pobudowanych w tym celu budynkach z marmuru. Myślę, że znaczenie ogranicza to możliwości obejrzenia tego w naturalnych warunkach. Trudno, jak się nadal potwierdza, Chińczycy od ok. 10 lat wiedzą, na czym mogą zarobić, choć 5Y (2,50 zł) i doskonale to wykorzystują. 
Kolejnym punktem dnia był grobowiec wspomnianego cesarza. Wielki, wielki kopiec z przyległymi doń pięknymi ogrodami, gdzie nawet trawniki były powycinane w kształty smoka. 
Grobowiec obejrzałam sama, bo moim towarzyszom było za gorąco i nie chciało im się wspinać po ok. 70 schodkach w górę. Trudno. Ale czasu nie marnowali. Podczas mojej nieobecności Jasiek dokonał zakupu – tureckim targiem – smoka z brązu. Ponoć przez cały czas na podaną przez handlarza cenę 20, Jasiek dawał 5 i tak przez 20 minut. Żadna ze stron nie chciała ustąpić. W końcu doszło do pewnego porozumienia i Jasiek stał się posiadaczem byka i czegoś tam jeszcze z brązu za 15Y. Oczywiście przepłacił. 
Zapomniałam dodać, że komercyjny targ przy Terakocie pozostawił i nam trochę pamiątek. 2 patchworki, 2 zwisy smoków, 6 wachlarzy, 1 wielki żołnierz (słono przepłacony przez Simsona), kilka alabastrowych bransoletek, 2 małe żołnierzyki. To chyba tyle, ale nasze plecaki zaciążyły na dobre o kilka kilogramów.
Nieco zmęczeni dotarliśmy do hotelu. Następnie po spożyciu chińskiego talerza makaronu z całkiem niezłym sosem, poszliśmy odebrać nasze bilety, gdzie cena była o zgrozo bardzo wysoka, ale komfort jazdy w tych warunkach doceniliśmy już następnego wieczoru. Spacer wieczorny po mieście, dał nam możliwości nakreślenia planu zwiedzania na następny dzień, gdyż pociąg mieliśmy dopiero wieczorem. 
I tak mile spędzony wieczór uzupełniliśmy o towarzystwo wcześniej poznanych 4 Koreańczyków. Przesympatyczni ludzie, o wielkich zdolnościach językowych. Dwie dziewczyny studiowały hiszpański, pozostali ekonomię, ale bardzo ładnie mówili po angielsku (hiszpańsku też), a do tej pory jak spotkaliśmy chiński angielski to doszliśmy do wniosku, że chyba lepiej byłoby nauczyć się chińskiego, bo i tak nic nam nie daje mieszanka tych języków. 
Tak, więc przy udziale dobrego chińskiego piwa i kolejnej próbie tegoż jedzenia wymieniliśmy jak zwykle już na tym wyjeździe adresy i czekaliśmy, co przyniesie dzień następny. A rano, leniwie zebraliśmy się do pakowania. Gościnny hotel musieliśmy opuścić do 1200 co też uczyniliśmy. Zostawiliśmy bagaże na recepcji i udaliśmy się wg uprzednio przygotowanego planu. 
I tak zaczęliśmy od Pogody Wielkiej Gęsi. Miłe miejsce z wielką pogodą z cegły i drewna, służąca obecnie jako biblioteka starych ksiąg, prowadzona przez mnichów. Kompleks pełen ciekawych obrazów przyrodniczych i budynków o ciekawej, oryginalnej tradycyjnej zabudowie chińskiej. 
Przed samym wejściem do Wielkiej Pogody po drugiej stronie ulicy przyciągnął nasz wzrok dziwny, kiczowaty obrazek kilku rzeźb i wielkiego długiego tunelu oświetlonego czerwonymi lampionami. 
Zadziwieni raczej niż zauroczeni, zakupiliśmy bilety za 5Y i ruszyliśmy w głąb dziwnego korytarza. Co za kicz!. Doszliśmy do końca gdzie naszym zdziwionym oczom ukazał się widok kolorowych, ale zniszczonych posążków w otoczeniu sztucznych kwiatów i lampek, wszystko to raczej ku czci religii hinduskiej. 
Ruszyliśmy dalej tajemniczym korytarzem i trafiliśmy do sali dziwnych luster. Czysty lunapark, tak nas jednak zaskoczył, że uwieczniliśmy to na kliszach. Dalej zobaczyliśmy dwie sale ponurych i starych posążków i na końcu ok. 700 metrowego korytarza kilka dziwnych rzeźb. Wszystko to zrobiło kiczowate strasznie wrażenie, Jasio kazał iść nam precz, to mu się przyśni w nocy. 
Więc wtedy ruszyliśmy dalej do Pogody Wielkiej Gęsi, dalej była Świątynia Wielkiego Dzwonu – ciekawy zabieg architektoniczny. Świątynia wyglądała jak zaczarowana, zachowana ze swoich czasów została w miejscu jej powstania, ale otoczenie nabrało efektu dzisiejszego L.A.
Samotna Pogoda na środku wielkiego skrzyżowania to niebywałe. Widok jest, co najmniej dziwny, choć sam zabytek na pewno godny uwagi.
Dalej Pogoda Wielkiego Bębna. Zarówno w przypadku tej pierwszej jak i drugiej oba elementy z nazwy znalazły swoje odzwierciedlenie w fizycznej ich postaci. Dookoła jednak okropny i wspaniały zarazem obraz nowych Chin, o niesamowitym rozmachu technicznym, często mocno zadziwiającym. 
Za murem okalającym całe kiedyś stare miasto, a będące imponującym zabytkiem, pojawia się mała sympatyczna uliczka z wieloma kramami straganami. Mur też pochodzi z czasów Wielkich Dynastii i jest fascynujący. Jego grubość to ok. 20 m, ciemna cegła okalająca wielki wał. Mur stanowił niegdyś wał obronny, gdzie na jego narożach zostały wybudowane wielki, solidne wieże strażnicze. Wyjeżdżając wieczorem z Xi’an mogliśmy ujrzeć wspaniały widok oświetlonego dookoła muru (tym samym miasto) wzdłuż jego górnej krawędzi. Dla takich chwil każda wyprawa nabiera nowych walorów, dla tych chwil warto porzucić na 3 tygodnie wygodną cywilizację i zapuścić się w tak odległe nam krajobrazowo i kulturowo rejony świata. 
Po krótkim pobycie w hotelu już całkiem wieczorem, zrobiliśmy zapasy na nocną i częściowo dzienną podróż do Changdu i ruszyliśmy ponownie na dworzec, żegnając gościnne, piękne miasto.
Na dworcu przekonaliśmy się o słuszności słów wielu podróżników, że będąc w czasie podróży w Chinach ma się wrażenie, że całe Chiny podróżują nocą, a my z nimi.
W kolejce do wyjścia na peron kłębił się tłum tysiąca Chińczyków z tobołkami i różnym życiowym dorobkiem. Zwyczajem dworcowym jest wpuszczanie ludzi na peron następuje w momencie podstawiania pociągu po uprzednim skontrolowaniu biletów na pociąg. Dopiero wtedy zwolnienie bramek i jak na Wielkiej Pardubickiej masa rusza do wyścigu. 
Przed nami pojawiły się schody o długości zbliżonej wejściem na 2 piętro z pominięciem pierwszego, ale tłum bynajmniej nie zwolnił. My, jako nieliczni szczęśliwcy i posiadacze przydzielonych miejsc spokojnie zmierzaliśmy do celu.
Peron w tym czasie wypełnił się do granic możliwości. Nasz wagon jak się okazało już czekał tylko na nas. Załadowaliśmy się do środka, dokonując pewnych zamian, bowiem dostaliśmy miejsca przez ścianę. Bez trudu po raz kolejny dogadaliśmy się z naszymi zmiennikami w kombinacji angielsko-polskiej dodając na końcu chińskie dziękuję.
I tak ruszyliśmy w kolejną 17 h podróż w kuszetkach bez przedziałów. Na dobrą podróż rozrobiliśmy będącego w naszym posiadaniu Bolsa ze Spritem i po spożyciu ułożyliśmy się szczęśliwi do snu.
* Małe uzupełnienie, że wcześniej opisanym murem zwiedziliśmy jeszcze Wielki Meczet, który stanowi jak gdyby rozgraniczenie między częścią buddyjską i islamską miasta. Cały obiekt znajduje się w plątaninie tych wąskich uliczek ze straganami i wejście do niego jest tak zawile usytuowane, że pomimo wskazówek Pascala zrobiliśmy kilka pomyłek i kilka dodatkowych kilometrów.
Jak już jednak dotarliśmy to w kasie oprócz biletów dostaliśmy także bezpłatny egzemplarz małego planu wraz z opisami znajdujących się tu zabytków (fakt godny uwagi, bo w Chinach za każdy dodatkowy papierek słono się płaci?.
Mnogość zachowanych budynków zajmujących sporo, bo ok. 1 km2 są wspaniałym miejscem na zwiedzanie prawdziwych zabytków, źródła donoszą, że może on pochodzić z VIII w. n. e. Piękne architektonicznie budynki z małymi fragmentami zieleni, o oryginalnie zachowanych inskrypcjach. Była też łaźnia (czynna) islamska o zakazanym wejściu i świątynia, gdzie w części modlitewnej nadal odbywają się nabożeństwa. Gorąco polecamy, jako że takich miejsc w Chinach jest coraz mniej. 
No i jesteśmy nadal w podróży. Sen wyjątkowo mocny przywraca nas do rzeczywistości ok. 10-11:00. Niektórzy wegetują nawet do 12:00 (Simson), ale mając przed sobą perspektywę jeszcze 4 h, leniwie podnosimy się z naszych pryczy. Ale jak się okazuje docieramy nieco wcześniej. 
Po drodze mijamy przepiękne wysokogórskie krajobrazy, w dolinach – nielicznych pola ryżowe i niestety często obrazki wszelkich cementowni, fabryk, elektrowni przylepionych do zboczy gór. Te widoki będą nam towarzyszyć dosyć długo. 
Lądujemy w Changdu. Wiedząc, że miasto to nie ma żadnych godnych uwagi zabytków, a jest natomiast wielkim skupiskiem sklepów, nowej cywilizacji i jarmarków i daje okazję poznania nocnego życia w licznych knajpach i centrach rozrywki, omijamy je. Nasze próby wydostania się z niego do pobliskiego Leshan ok. 110 km, nie jest taka prosta. Jak zwykle znalazł się jakiś Tata, który ciągnął nas przez jakiś kawałek placu dworcowego do jakiegoś zwykłego skrzyżowania i tu kazał stanąć i czekać zbawienia? Czuliśmy się trochę dziwnie na środku ulicy, zeszliśmy na bok, wzbudzając głębokie zdziwienie Taty i sami ruszyliśmy na poszukiwanie właściwego dworca. Szybko z Simsonem namierzyłam takowy, choć cena podana przez panią przy komputerku wydała nam się trochę wygórowana poszliśmy dowieść o tym pozostałym. 
Wspólną decyzją uchwaliliśmy, że złapiemy coś w miejscu naszego postoju, kierując się napisami na autobusach. Nazwa miasta nie był skomplikowana i dała się rozpoznawać. Oczywiście musieliśmy opanować dość szybko metodę rozpoznawania chińskich znaczków, co zresztą, nam wytrawnym weteranom odległych stron świata, już nie raz uratowało życie.
Zatrzymał się jakiś busik i gość ze zdartym gardłem siłą naganiał nas do środka. Simson z kierowcą ustalił kierunek jazdy i znaleźliśmy się w kolejnym środku transportu. 
Podróż miała trwać ok. 1 h i być dość przyjemna w klimatyzowanym busie. Po małych targach, gdzie wątpliwej urody i z wydętą dolną wargą gość krzyknął większą cenę niż ustalono rozpoczęliśmy podróż. Po drodze załapano jeszcze kilku naiwniaków. Zrobiliśmy niezłe kółko od naszego postoju przez uprzednio znaleziony dworzec przez znowu nasz punkt na skrzyżowaniu. Antypatyczny gość – naganiacz ku naszemu zdziwieniu, już całkiem siłą wciskał ludzi do środka. Dojechaliśmy do niewielkiego miasteczka w towarzystwie miłego studenta, który mówił w naszych językach, młodej pani z malutkim kotkiem w pudełku, który pomiaukując ze strachu w niebogłosy dzielnie znosił więzienny charakter podróży. 
W momencie mijania patroli policyjnych nadwyżka musiała kucać na podłodze a obsługa w formie dwóch typków zasłaniała szczelnie okna. No i zaczęły się problemy. W miejscu pierwszego przystanku Tata kazał nam się przesiąść do innego autobusu, aby kontynuować dalej podróż. Nie wiem, czy ze zdezorientowania, czy trochę ze strachu, (bo gość machał rękami i wrzeszczał siejąc grozę w oczu) ulegliśmy, ale szybko pożałowaliśmy decyzji. Okazało się, bowiem, że przecież zapłaciliśmy za całość podróży, a przesiadka łączyła się z uiszczeniem kolejnej opłaty. Fakt ten był niezaprzeczalny, coraz bardziej byliśmy wkurzeni, ale znowu pojawił się nasz poznany w podróży student i jak dowiedział się ile zapłaciliśmy Tacie – złodziejowi zaproponował nam pomoc. Powiedział, że pożyczy samochód od kolegi i nas zawiezie do Leshan, a mieliśmy przed sobą jakieś jeszcze 60 km. Tak, że tamci nieźle na nas zarobili. Chyba przejdziemy na uczciwe kupowanie biletów, choć całe to zdarzenia nabrało dla nas koloru pewnej być może naciąganej atrakcji.
Z naszym nowym znajomym zapakowaliśmy się w podstawiony samochód i pojechaliśmy na kolację, przy której nasz kierowca bardzo się upierał. Zajechaliśmy do pobliskiego miasteczka, gdzie po krótkiej wycieczce objazdowej dookoła miasta, mającej na celu przybliżenie nam jego uroku, zatrzymaliśmy się w knajpce o tradycyjnym lokalnym menu. 
Samo miasto zachwyca tylko, dlatego że wygląda jakby powstało 2 lata temu i zdecydowanie nie przypomina klimatu państwa środka. Przemyślna, nowa architektura z zachowaniem pasów zieleni, szerokimi ulicami i chodnikami, ale nadal bez żadnych zasad jeżeli chodzi o ruch drogowy.
Kolacja, myślę, że długo pozostanie w pamięci, bowiem czegoś tak ostrego to dawno nie jedliśmy. Usiedliśmy przy okrągłym stole z dziurą i gazowym paleniskiem w środku, gdzie ustawiono misę przedzieloną na pół z zawartością w jednym kotle czegoś w formie zupy max pikantnego, w drugim ciecz przypominającą rosół i zupę warzywną w jednym Możliwe do zjedzenia były jedynie warzywa, bulion też był niczego sobie, zastanawiając się trochę nad spożyciem kawałków kurczaka, o dziwnej niebieskiej barwie. Nie podjęliśmy zbyt wygórowanego ryzyka i po skosztowaniu po kawałku nieoprawionego z kości ptaka zostawiliśmy resztę studentowi. Ten natomiast pochłaniał zawartość piekącego, bulgoczącego kotła, ku naszemu zdziwieniu, że można to przeżyć.
Po kolacji ruszyliśmy dalej w stronę upatrzonego przez nas Leshan. Jakoś już bezgłośnie pokonaliśmy długą autostradę. Na chwilkę przed wjazdem na nią, student spytał się nas o posiadanie prawa jazdy, do dziś nie wiemy, po co, choć mam wrażenie, że może on nie miał, trudno dociec. 
No i dotarliśmy, pertraktacje w noclegowni przy pomocy naszego studenta ustaliły godziwą cenę za nocleg. Krótkie pożegnanie, wymiana adresów-standard na tego wyjazdu. Dodam tylko, że nasz przewodnik lat 23 skończył studia, jest nauczycielem informatyki i studiuje j. angielski. Brawo. 
Zdecydowaliśmy się na wieczorny spacer, zakończony pobytem w ulicznej knajpie na piwie za ustaloną z góry cenę. Po czym wróciliśmy do hotelu i długo wyczekiwany prysznic przyniósł ukojenie naszym lepiącym się ciałom. 
Rano spakowaliśmy wszelki dobytek z myślą, że wyruszymy dalej. Jednak, kiedy dotarliśmy do przystani, spotkaliśmy nie wiem czy przypadkowo ale chyba na szczęście sympatycznego Mr Janga, który bezinteresownie „sprzedał” nam garść pożytecznych informacji i zaprosił do swojej restauracji. 
Odwiedzenie jednej z atrakcji tego miasta, czyli Wielkiego Buddy wykutego w skale nad rzeką ma dwa sposoby. Można dotrzeć do niego wędrując parkiem na szczycie wzgórza odwiedzając pagody i inne świątynie po drodze, lub zaokrętować się na statek i zobaczyć to wszystko z rzeki, co zapewne daje lepszy obraz Buddy, który został wykuty twarzą do rzeki, na samym jej zboczu.
My wybraliśmy komercyjny stateczek, ale polecamy też ten drugi sposób, bowiem do stóp Buddy można zejść malowniczo wykutymi w skale schodami. Być może nie obejmuje się go w całość, ale droga jest naprawdę ciekawie usytuowana. Sam pomysł na taką rzeźbę to niezły odlot. Ciekawy był na pewno sposób jego wykonania, wysokość to 71 metrów a po bokach patronują mu rzeźby dwóch strażników, którzy są widocznymi tylko z rzeki. Budda jest naprawdę imponujący, gdzie ucho mierzy 7 metrów, duży palec u stopy około 8,5 metra. Jego budowę rozpoczął pewien mnich, ok. 712 r. n.e., a trwała ona około 90 lat w różnych okolicznościach, dość, że przy jego budowie zginęło sporo ludzi. Jakiś tajemny system kanałów odprowadzających wodę, ma utrzymać kolosa w dobrym stanie. W tej chwili jedynie przyroda wplata się w jego dłonie, stopy i tors.
Całość na pewno godna uwagi. 

Po wspomnianym rejsie odszukaliśmy restaurację naszego Mr. Janga i weszliśmy doń zdziwieni. Lokal mieścił się, bowiem w mało atrakcyjnej kamienicy na 2 piętrze z wejściem od tyłu. Z pewną dozą niepewności weszliśmy i co się okazało. Mr. Jang jako jeden z niewielu mówiących płynnie po angielsku Chińczyków miał małą kafejkę z dobrym jedzeniem w swoim mieszkaniu. Polecany przez nasz przewodnik, ma monopol na kilka rzeczy. U niego właśnie załatwiliśmy bilety na rejs po Jangcy i na autobus do Chongqing 
Po małym obiedzie wróciliśmy do hotelu spacerkiem i ku zadowoleniu właścicieli zostaliśmy jeszcze jedną noc. Wieczorem wybraliśmy się na mocno relaksujący spacer z kolacją nad brzegiem rzeki – czytaj wielkiego ścieku płynącego środkiem miasta. Spożyliśmy tam serwowane dania z grila, gdzie wśród różnych rzeczy leżały przygotowane do smażenia (ciała) zwłoki jaskółek. Jedną taką nadzianą w sposób krzyżowy ptaszynę konsumował przy nas młody Chińczyk. Sprawnie najpierw rozłupał głowę a następnie obrobił korpusik. Okropne, bo wyglądał, że sprawia mu to wielką przyjemność. My poprzestaliśmy na zwykłych przygotowanych patykach z mięsem (skądinąd niewiadomego pochodzenia) i kilku warzywkach. Wszystko to za 8 zł za nas wszystkich przy opcji najedzenia się do syta. Jedzenie bomba, otoczenie jeszcze lepsze, bowiem w trakcie naszej cudownej kolacji nagle z wielkim pluskiem walnął do wody czarny worek prawdopodobnie ze śmieciami. Siedziałam twarzą do budynku za rzeką – ściekiem, więc obserwowałam tor jego lotu, wyleciał gdzieś z czwartego piętra i runął do ścieku. 
Niesamowite, ale zwyczaje zwłaszcza takie przerażają. Tutaj wszystko, co tylko stanowi odpad cywilizacji ląduje na ziemi bezpośrednio z rąk lub z okna. W pociągach nie jest inaczej. Jeżeli np. przepełnia się kosz to należy go opróżnić sprawnym ruchem za dno. Można sobie wyobrazić jak wygląda otoczenie torów kolejowych, nocnych ulicznych jadalni itp. miejsc. Mimo tego wszystkiego zawsze wokół krąży jakiś Tata ze szczotką i szufelką i zamiata dookoła. Fakt faktem jest czysto, do tego stopnia, że przynajmniej nie łażą żadne robale czy inne insekty. A jak wszyscy wiedzą to dla mnie jest to dość istotny fakt odwiedzanych miejsc. Byliśmy już w takich okolicach, że dla przyzwoitości powinien przejść się jakiś podrzędny nawet karaluch, a tu nic.
Ale nie narzekam, mi to odpowiada. 
No i nadeszła noc a razem nią czas by ruszyć w dalszą drogę, odszukaliśmy dworzec, z małymi problemami, ale jednak. Zapakowaliśmy się do klimatyzowanego autobusu i ruszyliśmy na poszukiwania przygody żeglarza. 
Właściwie bez wielkich atrakcji dotarliśmy do Chongqing, jeżeli nie licząc rzygających za nami Chińczyków, nieprzyzwyczajonych do autobusów (to już nasz domysł i potwierdzenie słów przewodnika).
Oczywiście w momencie dojechania na miejsce otoczyła nas zgraja taksówkowych naganiaczy. Choć jednak w obliczu pozostania w tym mieście tylko przez kilka godzin i perspektywy odebrania jeszcze biletów na prom ulegliśmy. Z małym targiem za 15 zł przejechaliśmy kawał miasta. Miasta, które jakkolwiek nas nieźle zaskoczyło. Uznane za samodzielną prowincję z ok. 31 mln mieszkańców stanowi w pewnym sensie atrakcję. Wielkie, rozległe, powstałe na kilku wzgórzach, budynki wyglądają jak przylepione do skał, przy czym są to 30 piętrowe wieżowce z mnóstwem szkła na sobie. Obok tego wszystkiego wegetują ludzie w rozpadających się, drewnianych domach. Kontrasty te niesamowicie rozróżniają krajobraz Chin, ale w sobie potrafią być przerażające. 
Jesteśmy w porcie. Czekamy na Tatę, który ma nas odebrać, w tym czasie wymieniamy pieniądze i dokonujemy szybkiej orientacji w terenie. 
O 17:00 jest Tata, zabiera nas do okienka z biletami i prowadzi na statek. Przechodzimy przez jakieś tajne przejścia. Docieramy do cypla, przy którym cumują wszelkie statki, promy i co tylko. W momencie, kiedy pokonamy pierwsze 60 schodków w dół naszym oczom ukazuje się niesamowity widok. 
Kilka promów przycumowanych do owalnego nabrzeża. Niektóre z nich żywo przypominają epokę Titanica. W upale 30° przemierzamy po owalu kolejne 50 schodków mijając po drodze następujące widoki:
Kąpiące się dzieci w mętnej, gęstej wodzie o konsystencji zmiksowanej grochówki i takim tez zabarwieniu
Siedzących w tym upale drobnych handlarzy z przenośnymi lodówkami i nagabujących niemal samych siebie, 
Mnóstwo mniejszych i większych jednostek pływających, często o wątpliwym przeznaczaniu pomijając pływanie,
Kilka promów o wyglądzie zaznaczonym wyraźnie zębem czasu,
Nasz prom, stojący za jakąś formą ruchomego pomostu, gdzie czas również zrobił swoje, a ludzie nie pomogli mu odzyskać choćby świeżej farby,
Woda, mnóstwo wody o zadziwiającym kolorze. Jako, że jesteśmy przy ujściu jednego z dopływów Jangcy mamy okazję podziwiać niesamowity dziw natury. Wielka rzeka żółto czerwona wsysa w siebie swój dopływ o zabarwieniu szaro brązowym. Miliony pojawiających się wirów mieszają wody obu rzek jak mikser. Widok naprawdę niesamowity. Kontrast znanych nam polskich rzek tych nawet o właściwościach ścieku zdają się być kryształowo czyste w porównaniu z tym, co zobaczyliśmy. Poniekąd kolor Jangcy wziął się ze spływających doń osadów ziem terrarosy – czerwonoziemu, – choć cywilizacja zapewne też zrobiła swoje. 
Podążamy za naszym wodzem, bynajmniej nie w ciszy, ale z głośnym komentarzem. Mijamy poszczególne poziomy z nadzieją pnąc się w górę. Bowiem im wyższy pokład tym większa nadzieja, że dostaniemy coś lepszego. Wkopujemy się z tobołami na 3 piętro naszego mało atrakcyjnego promu. Nad nami jeszcze tylko jedno piętro, za dwa razy taką kasę, więc już nie dla nas. 
No, ale nareszcie docieramy. Jak na 3-cią klasę mamy 6 łóżek a raczej piętrowych prycz (w sumie 3 x 2), umywalkę z wodą z rzeki i co najważniejsze telewizor? Jak się później okaże telewizory są w każdej kajucie do 0 piętra? Z lewej strony swoje rzeczy rozkłada młody Chińczyk. Żeby był zachwycony naszym widokiem to nie powiem. 
Rzucamy nasze graty na podłogę w ponurej brązowej kajucie, – ale z klimą, – co jak się okaże będzie podstawowym jej atutem i ruszamy na poczynienie zapasów, przede wszystkim wody. Brak możliwości kąpieli przez najbliższe 2,5 dnia jeszcze nas nie przeraża, na pokład jednak targamy 14 butelek 1,5 litrowej wody, co nam daje zapas ok. 21 litrów na mycie zębów i poniekąd siebie. Do tego dorzucamy trochę brzoskwiń, bananów, ciastka i stos zupek chińskich. Każdy z dwiema lub trzema siatami człapie na pokład. Muszę dodać, że w górę, żeby nie iść po schodach najęliśmy windę, cud nad Jangcy. Wsiadamy w oszklony wagonik i jedziemy 20 schodów w górę. Bajer za 0,50 zł – typowi biali turyści.
No, ale jesteśmy z powrotem. Nasza klima w kajucie wciąż działa i ten fakt zdecydowanie utrzymuje nas przy życiu. Do młodego Chińczyka dotarł, jak się później okazało jego wujek, ale jego ruch w stronę zapalenia papierosów naszą głośną okazałą pogardę. Poprosiłam o palenie na zewnątrz, a w tym momencie naszym tłumaczem był Tata, proponujący wycieczki i liczne atrakcje podczas rejsu. Wujek młodego o słusznych dość zamiarach poczuł się urażony i zaaranżował masową ewakuację swojej nacji z kajuty.
I tak szło wg planu rejsu chłopaków sprzed dwóch lat. U nich Chińczyk z ich kajuty zbiegł, a w drodze towarzyszyły im karaluchy i jeden szczur. U nas tylko uciekli Chińczycy, robactwa nie było. Ale o pełnej czystości nie mogę zapewnić, bowiem, najniższy pokład przeznaczony dla najbiedniejszych (w odniesieniu Titanic). Wyglądał jak niezapełniony luk ładunkowy, gdzie pokotem leżeli poutykani zewsząd Chińczycy. To dla mnie było dość smutne, ponieważ statkiem tym podróżowały całe rodziny z małymi dziećmi, które biedne, w tych okropnych warunkach, siedziały dwa skwarne dni i gorące noce, karmione przez biednych rodziców zupkami chińskimi. 
Naprawdę przygnębiające. Ja w naszej klimatyzowanej kabinie, kiedy mijamy siedzących w przejściach, na schodach i śpiących tam też w gazetach ludzi, czułam się nie swojo. Wiem, że tak wygląda ich każda podróż, ale oczy tych dzieci nie były nawet wesołe. Długo to zapamiętam. Zbliża się wieczór, aby dodać niejako uroku zbliżającej się przygody, Simson przyrządził kolejną porcję Bolsa+Sprite. Z tym ładunkiem ulokowaliśmy się na pokładzie, gdzie w towarzystwie wielkiego komina, który przez cały czas wyrzucał z siebie stosy czarnego dymu i wydawał odgłos, który w decybelach mógł znieść tylko Chińczyk, spożywaliśmy cenny dezynfekujący trunek.
Ja w tym czasie zapoznałam się z miłą Chinką z Hongkongu, która wraz ze swoimi ludźmi z pracy była na służbowej wycieczce. Bardzo chciała dowiedzieć się jak najwięcej o naszym kraju, więc nadawałam do znudzenia. Simson przynosił mi od czasu do czasu przydział aż się przysiadł, kiedy powiedziałam mu, że nasza znajoma ma 28 lat, choć wygląda na 18. Chyba go to zaintrygowało. I tak w miłej atmosferze zakończyliśmy wieczór.
Poranek był ciężki, gdyż nasz prom w nocy ok. 200 zacumował w Wushan, a postój ten był obwieszczony głośnym dzwonkiem jak na przerwę i głośną ewakuację masy narodu chińskiego. Niestety z chwilą postoju zostały wyłączone silniki i klima też. Więc rano, gdy otworzyłam oczy w kabinie zaczynała robić się sauna z ciężkim do zniesienia powietrzem.
I tak do 9:00. W momencie podjęcia drgań przez prom, poczuliśmy w sobie drugie życie, a może raczej to, co z nas uszło wraz ze „świeżym”, chłodnym powietrzem.
Jakieś późne śniadanie, leniwy bardzo dzień, który spłynął nam na podziwianiu industrialnych nabrzeży Jangcy i popołudniowej drzemce. Tak bardzo krótko i szczegółowo można potraktować cały dzień.
Z wieczora tylko dotarliśmy do jakiejś świątyni, gdzie całe rzesze ludzi ruszyły na ląd w poszukiwaniu historii, ale dla nas ono zostało już tak bardzo uaktualniona komercyjnie. Więc podjęliśmy bardziej fizjologiczne czynności związane z głodem. Jako że do promu podpłynęła Mama z Tatą z własną garkuchnią wszyscy z całego statku rzucili się na żarcie. Wyglądało to z naszego pokładu dość typowo, jak obrazki z chińskich pocztówek. Wielki prom i malutka przy nim łódeczka z parującym kotłem. Sprawna Mama organizowała tacki ze wskazanym żarciem, Tata inkasował pieniądze i tak niemal z godzinę. W tym czasie z jednej strony podawano dość dobre jedzenie, z którego i my oczywiście skorzystaliśmy, z drugiej strony rzeka zaczęła zapełniać się pustymi tackami. Zresztą podczas całej podróży na wodzie unosiły się sterty pustych opakowań po zupkach, torebkach foliowych. Widok niepolecany.
No, ale wieczorna kolacja dała nam również znak na moment dość już odpowiedni na spożycie pozostałej części alkoholu (ku zdrowotności). W tym celu, Simson z pewnym wyprzedzeniem dogadał się z Tatą z pokładowego sklepiku, żeby w swojej lodówce przechował nam wódkę i sprita. Co oczywiście uczynił, a my mogliśmy na przednim pokładzie w sprzyjających okolicznościach przygody przyjąć przygotowany starannie trunek. I tak minął nam drugi dzień z życia wilka morskiego na Jangcy.
Pobudka następnego dnia była dość okrutna. Jako że wspólną decyzją uznaliśmy wysoką atrakcyjność wycieczki na małe przełomy, musieliśmy teraz bez zgrzytów zerwać się o 600 aby o 700 zaokrętować się na podstawionych łódeczkach. Do naszej zapakowano 50 szt. osób. Z pewnym opóźnieniem, ale w końcu i my ruszyliśmy. Robiło się coraz goręcej. Odsłonięto nam dach łódeczki i motorek z wielkim hukiem popychał krypę w górę górskiej rzeki. Oczywiście część Chińczyków zasiadło na dość niewielkim dziobie, zasłaniając wszelkie widoki.
Ja wstałam sobie, wobec czego na siedzenie, żeby, choć przez chwilę móc robić porobić jakieś ciekawe zdjęcia. Wzbudziłam tym niechęć naszej przewodniczki, ale poparcie innych, nawet Chińczyków, że nic nie widać.
Co prawda nie dane mi było usiąść jeszcze z przodu ale ludzie cofnęli do środka. Częściowa satysfakcja. W trakcie rejsu sytuacja powtarzała się, ale ostatecznie ja zasiadłam na dziobie i tak aż do postoju. W przypadku opisu tego, co widzieliśmy na małych przełomach całkowicie odwołuję się do zdjęć i opinii, że wycieczka ta to dobrze zainwestowane pieniądze.

... W drodze powrotnej z rejsu zapoznałam się z pewną Kanadyjką, podróżującą jak wiele tu osób sama po szeroko pojętej Azji Wschodniej. W wielkim pocie ciała dotarliśmy do naszego promu. Ona, mądrala miała kabinę w I klasie, więc bez żadnego problemu mogła skorzystać z prysznica. My natomiast na raty korzystaliśmy z uroków i możliwości kabinowej umywalki i zapasów wody. Powiem, że poszło nam to sprawnie, choć długo czasowo. Można było w pewnym sensie nasze czynności uznać za prysznic, ponieważ Jasiek stwierdził, że pomimo tych spartańskich dość warunków dosyć dokładnie obmył swe ciało. Śmiechu i radości, a komentarzy przy tych zabiegach było, co nie miara. Na takich wyjazdach ze względu na atrakcyjność dialogów zdecydowanie sprawdza się kamera, trzeba to będzie przeanalizować. 
Obmyci, dłuższą chwilę pozostaliśmy w klimatyzowanej kajucie. Jednak chęć zobaczenia przełomów Jangcy była silniejsza. Znów w 30° upale i wietrze o nie mniejszej ciepłocie obserwowaliśmy widoki strzelistych skał i zawężonego mocno odcinka Jangcy. Dla mnie jednak po dłuższej chwili było za gorąco, więc wróciłam do kabiny nadrabiając notatki. Kilka refleksji o Chinach:
Zwierzęta
Jest ich tu tak niewiele. Właściwie o śpiewie ptaków nie ma tu żadnej mowy. Naszym oczom z rzadka ukazuje się kilka jaskółek, tudzież polskich wróbli. Jeszcze nie widziałam nic większego. Jest natomiast w rejonach południowych sporo wielkich barwnych motyli. Są wspaniałe, duże na dwa razy w porównaniu z tymi naszymi i często czarne o pięknych kontrastujących motywach na skrzydłach. 
No i to, co najsmutniejsze. Psy i koty.
Na południu stanowią one przysmak o wartości dużo większej niż ryba i kurczak. Miałam wątpliwą przyjemność oglądać przygotowanego do sprzedaży, zdjętego z rusztu niewielkiego psa. Przez chwilę z nadzieją patrzyłam, że to może jagnię (też szkoda), ale nie. Zbyt wyraźne kształty świadczyły o fakcie, że jest to pies. Jest pewna anomalia w trzymaniu tutaj psów i kotów. Zwykle pies biega sobie samopas, koty natomiast na sznurku, dość krótkim, nawet te malutkie.
Kolejny z okropnych zwyczajów w Chinach. Z duża dozą obojętności należy po prostu to tolerować, choć często przychodzi to z wielkim trudem. Nie rzadko też zwierzęta te zdane są same sobie są brudne, chude, psia rasa jest raczej nie urodziwa. W centralnej części Chin spotkaliśmy jednak sporo ładnie utrzymanych prowadzonych na łańcuszkach głównie Pekińczyków. Wszystkie, co do jednego były białe o bardzo płaskich pyszczkach, w gruncie rzeczy zabawne. 
Co do hodowlanych zwierząt, na tyle co udało nam się spotkać czyste, bydło utrzymane(te z południa), ale z rzadka spotykane konie są to już rozpacz. Twarde, drewniane siodła pozostawiały otwarte rany na ich skórach. Jest to jakaś niska odmiana, a pracy do przerobienia na czterech. Ten epizod jest wyjątkowo przygnębiający.
Mnogość dźwięczących głośno i masowo cykad w zupełności nadrabia braki fauny w tym kraju. Słychać je dosłownie wszędzie, a czasami jest to siła w decybelach porównywana z silnikiem samochodu, bez fantazji.
Jak widać znacznie się różnimy od tradycji chińskich w stosunku do zwierząt, ale na tyle rzuca się to w oczy, że nie mogliśmy tego nie zauważyć.
Kolejnym etapem w naszej podróży był moment spotkania z wielką tamą na Jangcy.
Dość kontrowersyjna budowla nawet w opinii większości Chińczyków wznosi się na wysokość około 50 m nad poziomem rzeki. Celem jej powstania jest plan podniesienia poziomu rzeki o dobre 25 m. Zastanawialiśmy się nad potrzebą jej budowy. Wspaniałe widoki, jakich dostarczyła nam podróż po Jangcy już niedługo mogą stać się jedynie wspaniałym wspomnieniem za zdjęć. Przełomy, które wręcz zapierają dech znikną w imię ambicjonalnych planów władz chińskich. A na dodatek wszelkie domostwa ciągnące się wzdłuż rzeki są wyburzane a ich mieszkańcy pod przymusem przesiedlani do nowych mieszkań budowanych naprędce jakieś 50 m powyżej. Zastanawiające, do czego mogą doprowadzić polityczne gry ludzi, którzy być może nigdy nawet nie mieli okazji się tutaj znaleźć…

... Zbliża się wieczór i moment naszego pożegnania ze statkiem i przejścia na stały ląd. Umówiliśmy na tą chwilę z poznaną i wspomnianą wcześniej Lourine Markowsky – cóż za zbieg okoliczności nazwisk, podobno korzenie ukraińskie, ponieważ nasze trasy aż do Yangohuo pokrywały się. Sprawne opuszczenie statku, poprzedziło jego przeprawienie przez śluzę. Tak wielką jak do tej pory nie spotkaliśmy. Pomiędzy wielkimi wrotami śluzy zmieściło się 8 takich promów jak nasz i ze 3 transportowce nieco mniejsze. Po zapełnieniu śluzy stateczkami, poczęła zeń uchodzić woda. Jej poziom obniżył się o jakieś 30 metrów. Schodziliśmy w dół w sposób całkowicie nie odczuwalny. Jedynie rosnące ściany śluzy ukazywały fakt, że coś się dzieje. Duże przeżycie, ponieważ takie kolosy ciasno ubite w śluzę, bezgłośnie opadały w dół, do momentu, kiedy wraz ze wzmożoną pracą silników dotarły do portu. 
No i jesteśmy na lądzie. Pewne wcześniej ustalone fakty, postawiły nas przed nową rzeczywistością jak się okaże już niedługo, tego nie przewidywaliśmy nawet w mocno przesadzonych wizjach o podróży po Chinach. Wg wskazówek dotarliśmy do pobliskiego, wielkiego, pobudowanego z rozmachem hotelu, wiedząc, że tam możemy coś wskórać, jeżeli chodzi o bilety kolejowe. 
O ileż było naszego rozczarowania, w momencie, kiedy anglojęzyczny boy hotelowy skierował nas do mieszczącej się w prawym skrzydle kasy. Tam mówiąca piękną chińszczyzną panna z uśmiechem poinformowała nas o totalnym wyprzedaniu biletów na nasz pociąg. Wobec czego mogliśmy liczyć jedynie na odrobinę szczęście bezpośrednio przy kasie. Nie dosyć, że transport ten odjeżdżał o 3:21 w nocy, więc musieliśmy przed sobą (wątpliwą) mało przyjazną perspektywę spędzenia połowy nocy w obcym mieście, a jeszcze czekała nas wizja spędzenia 17 godzin w szeroko opisywanej ostatniej z możliwych klasie pociągów. Jest to odpowiednik polskiej 2 klasy pociągu osobowego na trasie Lublin – Szczecin i z powrotem - razem liczone, tylko dodajmy do tego 30°C w nocy i 40°C w dzień, ponad metrażowe wykorzystanie pełnej kubatury wagonu. Ludzie, bowiem zajmują tam zwykle niedocenione miejsca jak podłogę, na siedzeniach zwykle dwa razy tyle, co normalnie, wszelkie przejścia, łączenia (pociągu) wagonów itp. Nie siedząc tylko w, WC, bo tu nie da się wysiedzieć, nawet tym najbardziej odpornym Chińczykom nie mówiąc o nas. Wg opisu tych, co przeżyli – rzeźnia.
Ale odsuwaliśmy od siebie tę myśl, była godzina 23 i do tego momentu pozostało 4 godziny, więc należało zatroszczyć się o nie. Kierowani jak zwykle jednak zmysłem dotarcia do źródła biletów, czyli dworca kolejowego, przecieraliśmy nocny szlak przez miasto Ychang. Nagabywani po drodze przez taksówkarzy, którzy myśleli, że jesteśmy 1 dzień w Chinach i że nie wiemy ile może kosztować taki przejazd - odeszli z tzw. kwitkiem. 
Po upewnieniu się u ulicznego mieszkańca, że dobrze idziemy, stanęliśmy nagle przed Chińską wersją schodów Hiszpańskich. Stromość, jaką mogła osiągnąć grubo ponad 100-tka schodów zwaliła nas z nóg. Zwłaszcza, gdy z bólem w nogach i na twarzy stanęliśmy na ich szczycie. Jeżeli chcecie się na kimś za coś odegrać to polecam wysłanie go z workiem cementu kilka razy po tych schodach, a zapewniam, zmięknie po drugim wejściu. 
Docieramy na dworzec. Grono nie ciekawych lokalnych doradców już nie wzbudza w nas zdziwienia, ale obrzydzenie wobec ich zaczepek jest chyba widoczne. Chiny uodparniają na sentymenty wobec różnych natrętów. Ustalamy takowo, że pociąg nasz rzeczywiście istnieje, odchodzi o 3:21, a kasa żeby zdobyć na niego bilet, otworzy się jak sezam o 2:20. Więc postanowiliśmy coś zjeść w jakiejś ulicznej gar-kuchni. Jest to możliwe, ale musimy zejść z powrotem do miasta, wybieramy tym razem stromą ulicę i docieramy do głównego traktu. Tam jednak też nie jest za różowo. Napotykamy jakąś knajpinę, gdzie zasiadamy przy małym piwie za o zgrozo 10Y, a docelowo za 12. Zanim jednak spożyliśmy to cudo Jasiek zauważył jakiś sklep i dym z pieca po drugiej stronie ulicy. Poszliśmy sprawdzić, co to, i ku naszej uciesze był to nasz nowy Tata z cudownie wyrobionym makaronem metodą walenia o stół. Naprzeciwko stało coś w rodzaju grila, kilka osób spożywających. Wyglądało znajomo.
Wróciliśmy do najdroższego w naszym chińskim życiu piwa i wszyscy przenieśliśmy się na kolację do Taty z makaronem. Każda miniona minuta była skrupulatnie odnotowana, ale i tak płynął wolno. W końcu o 130 spod grila, gdzie ku naszemu zdziwieniu ciągle zmieniała się klientela a pomimo późnej pory ruch na ulicy był przeogromny, wyruszyliśmy w drogę, która od pewnego czasu biegła wg przysłowia pod górę. 
Na stacji kłębił się już tłum przy kasie. O 2:30 okienko zostało odbarykadowane, a tłum naparł na nie ze zdwojoną siłą, a my razem z nim.
Zdobyte bilety, a raczej ich wartość na dobre upewniła nas w tym, że ku wielkiej naszej niechęci i przerażeniu będzie nam dane zaznać prawdziwą podróż w wagonie 3 klasy – czytaj rzeźni. 
Z biletami zostaliśmy pokierowani do odległego o trochę budynku. A tam, o zgrozo, pod prowizorycznie zmontowanym dachem – takie były nasze przypuszczenia, – że względu na dużą ilość rusztowań – na setkach krzeseł kłębił się kolejny tłum żądny dostania się do naszego pociągu.
Znanym zwyczajem na peron zostaliśmy wpuszczeni w momencie pojawienia się pociągu. W ścisłej kolejce czekaliśmy ok. 0,5 godziny na ten moment.
W chwili, gdy drzwi zostały otwarte naszym oczom ukazał się widok straszny. Wraz z tłumem zdezorientowanych Chińczyków biegliśmy po peronie szukając możliwości wepchania się do pociągu. Czas uciekał, zdesperowani zagubiliśmy Lourine i pomimo niechętnych gestów tubylców w sposób do dziś mi niewyjaśniony wepchnęliśmy się do wagonu ‘hard seaterów’. O tyle jest to dziwne, że ludzie tam koczujący wypełniali wszelkie wolne przestrzenie, wejście też. Nasza siłą desperacji była jednak większa. Przechodząc dwa metry, jako pierwsza, utorowałam dla nas nieco miejsca na nogi. Wokół nich, dosłownie wszędzie leżały mniej lub bardziej powykrzywiane ciała ludzkie w letargu, bo tego snem nie da się nazwać. Pierwsze 5 minut wydało nam się wiecznością z buchającym gorącem porównywalnym tylko z głębią pieca hutniczego. Ku dalszej wędrówce z beznadziejną nadzieją znalezienia 1 m2 wolnego wstrzymywał mnie fakt straszliwie zdziwionego wzroku 1000 osób zamieszkujących nasz wagon. O tyle zdziwiony, co i niechętny nadal. Po kolejnych 2 minutach wiedziałam, że tego nie przeżyję. Jasiek skapitulował. Zrzucił plecak (komuś na nogi) siadł obok i stwierdził, żeby go nikt nie budził, bo jego ta zaistniałą sytuacja nie dotyczy.
To naprawdę było straszne.
Jedyna refleksja, jaka pomimo beznadziejnej tej sytuacji przyszła mi na myśl (ze smutkiem) to fakt, że ci ludzie zawsze tak podróżują i być może nie zdarzy im się nawet raz zasiąść na bocznym krzesełku w normalnym wagonie, nie mówiąc o tym z klimą. 
Pewną nadzieją wg porady naszych internetowych poprzedników,był plan dostania się do lokalnego „Warsu”. Zauważyłam pewien ruch w tłumie i dwóch młodych chłopaków ruszyło taranem być może wiedzeni tą samą myślą, co my.
Teraz w grę wchodził czas i zaskoczenie z naciskiem na to drugie. W sposób nie można powiedzieć, że delikatny przepychaliśmy się przez jeszcze gęściej stłoczone dwa kolejne wagony. Ludzie tam wegetujący starali się tego nie utrudniać, a i tak na wiele by się zdało. Światełko możliwości zdobycia miejscówki w wagonie restauracyjnym tliło się bardzo słabo. Wreszcie dotarliśmy do Warsa. Ku naszemu zdziwieniu przygarnęliśmy znów Lourine, choć mieliśmy przeczucie, że udało jej się przy większej niż my zasobności portfela wykupić bilet na kuszetkę, ale jak widać nie. Okupacja pod drzwiami upragnionego wagonu restauracyjnego trwała dość krótko ok. 10 minut, – ale w tym warunkach po raz kolejny upewniliśmy się, że czasem 10 minut to bezgraniczna nieskończoność. 
W tym momencie przypomniał mi się jeszcze widok ze stacji dworcowej, gdzie stojąc w kolejce do kasy walczyliśmy bez zupełnych szans z milionem ciem latających nad nami. Małe, duże i maleńkie. Tysiące, beznamiętnie miotających się owadów tak jak ci ludzie tutaj. Zobojętnienie to stan, jaki należało osiągnąć żeby przeżyć tę podróż, która miała trwać ok. 17 godzin. Nagle ku naszemu oburzeniu, jakiś Tata z rodziną zaczął się przepychać między nami. Staraliśmy się groźbą, prośbą poinformować o delikatnie niewłaściwym zachowaniu, ale jak się okazało to Tata chce się dostać również do obiecującego zbawienie wagonu jak nie dalej. Robił przy tym właściwy raban, czego efektem było otwarcie drzwi przez innego kuszetkowego, których w pociągach jest niemal tyle samo, co pasażerów.
Siłą natarcia godną Napoleona wdarliśmy się do Warsa. Zajęliśmy strategiczne pozycje i zaczęliśmy przetargi z Mamą, którą wskazano nam jak szefa tegoż pociągu. Mama jednak stanowczo odmawiała pertraktacji w zdobyciu miejsc leżących, więc skonani ok. 5:00 podjęliśmy próbą snu, wiedząc, że nikt nie zmusi nas do powrotu w otchłań piekła, z którego w cudowny sposób udało nam się wyrwać.
Sen na twardych krzesłach i stołach nigdy nie był jeszcze tak przyjemny. Trwał on ok. 1,5 godziny, ale dał mi wiarę przeżycia tej drogi, której zostało ok. 12-13 godzin. Jednak o 700 przyszedł Tata drugi szef pociągu i palcem kłując nas w żebra budził po kolei. Zaczął coś nam mówić, wskazywać wyjście w stronę ‘hard seatera.’ Niemal wszystko było jasne. Tata pokrzykiwał, my udawaliśmy idiotów. Jednak w chwili, gdy pokazał na rysunku, chyba znudzony naszym porannym obłąkaniem, człowieka leżącego na łóżku szybko podchwyciliśmy myśl, wykazując nagłe olśnienie umysłowe. Raczej szybko już teraz dogadaliśmy o dopłatę do takowej leżanki w kwocie 50Y za osobę, nas to satysfakcjonowało nawet bardzo i dawało bliższą już szansę przyjąć pozycję horyzontalną. Tato wydał kwitek i prowadzeni przez kolejne dwa wagony przez gońca dotarliśmy do naszej Mamy kuszetkowej, dostaliśmy przydział i bez czucia zalegliśmy na wskazanych pryczach. Grzało niemiłosiernie, ale chodzący wiatrak przy suficie dawał cień nadziei na jakikolwiek ruch powietrza. 
Reszta dnia to był ładny jak na te warunki koszmar. Upał się pogłębiał, ale mieliśmy już nasze koje, na których co dnia bez tchu i powietrza padaliśmy w nadziei przetrwania. Do końca podróżny zostało w przybliżeniu 5-3 godzin w różnych wersjach, ale na szczęście okazała ta bardziej optymistyczna i ok. 1900 wydostaliśmy się z pociągu. Miejsce jednak gdzie wysiedliśmy wcale nie zapowiadało głosu z przewodnika o osadzie z kilkoma hotelami itp. Żeby dojść na samą stację, krążyliśmy po prowizorycznych peronach między długimi składami pociągów. Stacja zamieszkała przez kilka kur i 3 osoby nie dała nam żadnych informacji. Tylko pan w okienku, zrozumiawszy, o co nam chodzi poprowadził nas w dół uliczką między dziwnymi budynkami do miejsca postoju tuli-tuków. Tam kierowcy wietrząc interes, zaczęli przekrzywiać się w propozycjach cenowych dostarczenia nas do centrum tajemniczego Sainjangu, gdzie mieliśmy zamiar dotrzeć, choć nie wiadomo było jak to daleko. Żeby cokolwiek wskórać daliśmy wszystkim i ruszyliśmy pieszo przed siebie. Uroku w całej tej dziwnej okolicy dodawały wspaniałe krajobrazy utęsknionych ryżowych pól.

Na nasze szczęście, jak się okazało, dorwał nas jednak jeden Tata i niemal zmusił do jazdy z nim. Na szczęście, bo całe właściwie to miasteczko znajdowało się ok. 10 km od stacji kolejowej. Za 20Y podwiózł nas pod hotel, gdzie ku naszemu zdziwieniu anglojęzyczna panna udzieliła nam info o możliwości wydostania się, do Guilinu, co mogło nastąpić tylko rano. No cóż zaczęło się ustalanie ceny za ewentualny nocleg, który niemal prawie nam się należał. W cenie pokoju za niecałe 30Y od osoby dostaliśmy łazienkę w pokoju i klimą, 3 niewielkie łóżka i spokój. Od ręki załatwiliśmy też bilety na poranny kurs do Guilinu.
Pokój okazał się cudowną enklawą. Kąpiel przywróciła nam nieco ludzkich wyobrażeń, dzięki czemu szybko zdecydowaliśmy się mimo zalegających ciemności poznać to miasteczko, chociaż troszkę. Najpierw spędziliśmy chwilkę w pobliskim sklepie pijalni, po czym ruszyliśmy na rozpoznanie. Nasz pluton odszukał kilka pobliskich jadłodajni, przy jednej z nich zasiedliśmy spożywając sympatyczne pierożki i dosyć sławne w tych rejonach a przede wszystkim wyjątkowo dobre. 4 Razy zamawialiśmy kolejne porcje + piwo. Jednak blisko 23 podjęliśmy akcję odwrotu do hotelu. Zasłużony po wielkich bojach odpoczynek był zbawienny, łóżko w klimatyzowanym pomieszczeniu w tym klimacie to jak główna wygrana w Lotto. 
Rano szybko, sprawnie zebraliśmy się mając na uwadze nasz cenny autobus na południe. Ok. 8:00 zeszłam po Simsona do sklepu, drzwi hotelu okazały się być zamknięte od środka na blokadę rowerową. Z tym poradziliśmy sobie dość sprawnie. Chwilkę potem Lourine poszła sprawdzić na dworzec jakiś szybszy autobus, bo nasz pomimo tylko 100 km miał jechać ok. 4 godzin. Trochę długo, ale suma sumarum stanęło na tym. 
Ruszyliśmy w drogę i po chwili już nie byliśmy zdziwieni długością czasu na tym dystansie. Nasz autobus kilkakrotnie piął się pod górę o wysokości chyba nawet 1 km, przy czym droga, pomimo, że na naszej mapie zaznaczona jako jedyna była aktualnie w budowie, co chwila robotnicy dokonywali jej przeróbki. Bez ogródek powiem, że te 4 godziny nie są wcale przesadzone. Drogą w busie gdzie oprócz miejsce siedzących były jeszcze dostawki, starano się nam umilić z różnym skutkiem nagraniami chińskich idoli muzyki pop, tudzież w końcu kolejnym filmem o nieodłącznych elementach karate i towarzyszącym im efektach dźwiękowych. 
Dorota jako jedyna chyba śledziła akcję filmu, stwierdziła, że pomimo braku jakiejkolwiek znajomości języka można było kontekst wydobyć, że była to komedia. Bus rzeczywiście na niektóre sceny reagował żywym śmiechem.
I tak cztery godziny.
Dotarliśmy do Guilinu. Kolejne fale gorącego powietrza przyparła nas do muru. Plecaki są cięższe niż kiedykolwiek, ale zawsze w tych chwilach powtarzamy sobie, że nikt nie powiedział, że będzie łatwa. Ruszyliśmy na poszukiwania dworca kolejowego. Nauczeni przykrym doświadczeniem, że bilety kolejowe na dłuższe trasy są przechwycone przez agencje i w kasach ich zdobycie graniczy z cudem, stwierdziliśmy, że sobota to najwyższy czas na to żeby się o nie postarać, chcąc w poniedziałek wieczór wyjechać w stronę Pekinu. I jak zwykle nie obyło się bez fantazji. Zostawiwszy na dworcu Dorotę i Simsona przy bagażach ruszyłam z Jasiem na poszukiwanie możliwości. Już przy wyjściu dwóch cieci dorwało nas w ramach usług turystycznych. Uprzejmie donieśli nam, że bilety do Pekinu to już historia. Jak zwykle było w tym coś z prawdy, ale nie daliśmy za wygraną? Z ciekawości zaszliśmy z Tatami do ich centrum turystycznego, zwanego tak tylko z racji posiadania biurka i mapy na ścianie. Cena 500Y, jaką zakrzyknął na początku Tata była zgoła abstrakcyjna. Było ciężko, w hotelu odsyłali nas do kas biletowych, kasy rzeczowe obsiadłe były tysiącami ludzi, ciecie czyhali w pobliżu. Stanęliśmy jednak posłusznie w kolejce, po czym po dotarciu do kasy z napisaną karteczką w hotelu, o co nam chodzi, dowiedzieliśmy się, że w tej kasie na pewno tego nie załatwimy, ale w kasie nr 5 owszem. Ok. tylko, że ta kasa będzie czynna ok. 15:30. A do tej pory zostało nam jeszcze 2 godziny. Trochę, ale żeby mieć czyste sumienie zdecydowaliśmy się czekać.
W tym czasie udaliśmy się na spożycie czegoś u Mamy, a mając chwilę do otwarcia kas ruszyłyśmy z Dorotą do punktu Poczty Chińskiej. Wróciłyśmy po niewielkich zakupach w celu zmiany zużytej odzieży, jak dla nas niewielkich, ale dla Jasia przesadziłyśmy z czasem i to grubo. Trudno, nie ostatni raz. W czasie naszej nieobecności Simson zdobył kolejną znajomość ze Szwedkami, które odbierały bilety lotnicze od innego Taty. Rozpoznał teren, zawarł bliższą przyjaźń z właścicielem hotelu przy PKP. Nasze podejście do kasy po raz kolejny skończyło się fiaskiem. Panna w okienku cokolwiek gadająca po angielsku uprzejmie doniosła, że w żądanym terminie biletów brak, chyba, że dzień później. Ten termin jednak nie wchodził w rachubę. Po drobnych rozważaniach poszłam z Simsonem do zapoznanego Taty i z góry ustaloną ceną dokonaliśmy zakupu biletów w żądanym terminie w cenie 480Y. Cena nie jest do dyskusji, ale usługa pewna. Wróciliśmy do pozostałych i w chwilę potem już jechaliśmy do Yangshoo. Oczywiście nie odbyło się bez sensacji.
Wsiedliśmy, bowiem do eleganckiego klimatyzowanego busika, ruszyliśmy w drogę. Przewodnik zapowiadał szybką trasę po autostradzie, ale o ile było naszego zdziwienia, gdy z teoretycznie głównej drogi nagle skręciliśmy w polna, pełną dołów i wąską za 2 rowery dróżkę, zwalniając przy tym do 7 km/h. Nasze oburzenie, podzieliło ku naszemu zdziwieniu kilka osób w busie dopytując się czy aby na pewno jest to kierunek do Yangshoo. Zapewnienia jednej z pasażerek były niewystarczające, zwłaszcza, gdy bus nagle stanął żeby zrobić miejsce dziwnemu handlarzowi, barykadującemu całą drogę. Dwóch starszych wymiatało dziwny rytm na bębnach dwóch młodych coś przed nimi niosło. Przedziwne to było zwłaszcza, że opóźniło to nam podróż. Poznana wcześniej panna wytłumaczyła nam, że przewoźnicy, wybierając tę chcą po prostu ominąć bramę na autostradzie, żeby nie płacić. Tak do końca nie wiem ile jest oszczędności w takim myśleniu a ile zużycia benzyny. Dość, iż pomimo naszych dąsów musieliśmy w milczeniu podjąć tą drogę z innymi. Ale gdy wreszcie wydostaliśmy się na autostradę, nagle cieć biletowy zaczął otwierać okna, ku naszemu przerażeniu. Została wyłączona klimatyzacja na rzecz gorącego 30° wiatru. To był już gwóźdź do trumny. Jednak zdziwienie nasze było coraz większe, ponieważ wszyscy potulnie dokonali tych zmian. Tym razem ponownie zostało nam wyjaśnione, że to w ramach oszczędności. To przedziwne, że w taki sposób wykorzystują się tu wszechobecną w samochodach klimę. Idiotyzm. No, ale jakoś tą podróż przeżyliśmy. Dotarliśmy w pocie czoła do Yanghoo. 
Oczywiście na dworcu okoliczne Mamy prześcigały się w reklamie swoich hoteli. Skuszeni w miarę przystępną ceną, nie odbiegającą od dotychczasowych Simson z Dorotą poszli na zwiady. Wrócili dość zadowoleni i za ich sugestią wybraliśmy hotel, który okazał się naszą męką na najbliższe dwa dni. W pełni europejski klima, full service. Naprawdę tego nam było trzeba, żeby nie dodać, że nam się to należało. Prysznic, leżanka i wypad wieczorem na miasto. Żywe Zakopane i Krupówki. Full białego człowieka, handel w cenach przekraczających dopuszczalne granice rozsądku, ale do przeżycia. Szybki rekonesans dał nam niejako pogląd na nasz nowy dom, wśród innych nowobogackich. Zasiedliśmy w Bob Marley Cafe, zamówiliśmy typowe chińskie żarcie podrasowane do europejskich wymagań. Dodam tylko, że co do jednej sztuki obsługi w tym miasteczku, wszystkie postacie mówią płynnym angielskim. 
Obrzydliwy nie chiński klimat, ale należało się tego spodziewać. No, więc kolacja wypadła jednakowoż świetnie. Smaczna z upragnionymi naleśnikami na deser. Słona opłata, ale to też nam się należało. Przejście uliczkami upewniło nas w krupówkowym klimacie miasteczka, ale po ostatnich przeżyciach z przyjemnością wróciliśmy do hotelu, dają sobie pełną dyspensę na dzień następny. 
Ranek obudził nas piękną pogodą.
Nastawieni na zdobycie nieco wrażeń w okolicy, wypożyczyliśmy rowery i ruszyliśmy na poszukiwania wzgórza Księżycowego – jego nazwa wzięła się z dziwnej dziury na kształt księżyca w skale na szczycie wzgórza. Ponoć warte zobaczenia, co uczyniliśmy. Droga biegła pomiędzy wspaniałymi mogotowymi ostańcami granitowymi, tworzącymi swoisty kamienny las. Do czasu do czasu schodziliśmy z rowerów żeby uwiecznić piękne, chyba najpiękniejsze rejony, jakie dane nam było w Chinach oglądać. Jeszcze zielone pola ryżowe, ludzie w tradycyjnych kapeluszach zgięci w pas w polu, a wszystko to w otoczeniu wysokich 100 metrowych ostańców. 
Wspaniałe widoki i niesamowita przyroda w połączeniu z fantastycznymi krajobrazami. Tym żyliśmy przyjeżdżając do Chin, te Chiny chcieliśmy oglądać.
Wspinaczka na Moon Hill dał nam niezły wycisk. Początkowo wdrapaliśmy się na mały przedbiegowy odcinek, aby za namową dwojga Australijczyków podjąć pierwsze poważne górskie wyzwanie tego wyjazdu. Droga wiła się wyjątkowo przez mękę. Ale spływający pot po plecach i nie tylko miał zostać w końcu nagrodzony.
Jako, że dotarłam tam jako pierwsza wzbudziłam tym uznanie chłopaków, którzy z wielkim trudem dokonywali tego samego przedsięwzięcia. Widok był zapierający. Wysokość, na którą wspięliśmy się nie bez trudu to ok. 800 metrów. Tak, więc mieliśmy, co podziwiać. Natura po raz kolejny zaskoczyła nas w swoim pięknie. Ważnym elementem naszego marszu było towarzystwo dwóch staruszek i 2 młodych dziewczyn, które dźwigając przenośne lodówki, razem z nami pokonywały mordercze wzniesienie, tyko po to, aby na górze sprzedać nam zimne napoje w piekielnych cenach. 
Ciekawym był fakt, że one właściwie się nie pociły, podczas gdy my spływaliśmy potem cały czas. Jasna sprawa, że dla nich to była form zarobku, a my nie mogliśmy pozbyć się niemiłego wrażenia, że tylko takim jak my udaje im się zarobić nieco grosza. Nie chciałam nawet myśleć, ile razy dziennie zdarza im się wchodzić z turystami na górę. Zwłaszcza, że nam ta droga na długo utkwi w pamięci. Katorżnicza. 
Chyba już tylko z żalu kupiliśmy u nich na górze wodę za pieniądze, o których nie warto pisać. Ale Simson nie mógł odmówić zakupów, zwłaszcza, że jego opiekunka przez całą drogę wachlowała jego spocone ciało.
Tak, więc został zrealizowany kolejny punkt programu. Są to najbardziej satysfakcjonujące chwile, gdy wszystko układa się tak jak zaplanowaliśmy. 
Gorąc był przy tym niemiłosierny. Żar lał się z nieba ok. 40°. My na tych rowerach byliśmy bliscy zejścia. Ale jakoś dało się przeżyć. W drodze powrotnej nie obyło się znowu bez zajść. Z ciężkim siedzeniem zwaliliśmy się do hotelu. Prysznic, chwila snu. Po jakichś 2 godzinach nieco ochłonęliśmy i zarządzono wyjście na jedzenie. My oddzielnie i chłopaki też wyruszyliśmy na poszukiwanie najodpowiedniejszego nam na wieczór. Znalezione przez nas pierożki u Mamy były wyjątkowo dobre. Zresztą oprócz nas spożycie tej kolacji dokonywało kilku białych. Wieczorny czas wszyscy spędziliśmy na zakupach. Trochę pamiątek, kolejne kilogramy w plecakach, wszystko wg planu. Wieczorne piwo, porcja pierogów. Czuliśmy, że ta forma życia mogłaby trwać dla nas w nieskończoność. Rano o 645 z trudem zwlekliśmy się z łóżek, ale zaplanowany rejs łódką po rzece w Li należało zrealizować. Zwłaszcza, że opłaty nań dokonaliśmy już wczoraj.
Na początek małym PKS-em podjechaliśmy do miasteczka z przystanią. Co to była za droga? Na mapie dość wyraźnie zaznaczona i jedyna żeby tam dojechać. Przez całe 40 minut jechaliśmy po sypniętej żużlem drodze polnej, z dziurami jak na słonia.
Wczoraj wieczorem lunęło krótkim tropikalnym deszczem, więc na razie się nie kurzy. Zobaczymy, co będzie w drodze powrotnej. Wytelepani, z piaskiem w gębie wysiedliśmy w małym miasteczku – a nawet wiosce, gdzie na prowizorycznym dworcu autobusowym złapała nas – przechwyciła – czekająca już panna na rowerze. Rzuciła okiem na nasz list polecający od Taty i zaciągnęła przez całe miasteczko do swojej knajpy – na szczęście wszystko to kierowało się w stronę rzeki. 
Jak się okazało na miejscu musieliśmy jeszcze poczekać na dwoje innych pasażerów, więc już nasze poranne wstawanie ze śniadaniem całkowicie było niewłaściwe. Można było pospać godzinę dłużej lub tutaj zjeść w spokoju. My ranek zamknęliśmy w 17 minutach. No cóż, podróże kształcą co niejednokrotnie pewnie nam się zdarzy poświadczyć. 
Nasza panna, po doprowadzaniu do nas kolejnych wilków rzecznych odtransportowała nas do innej Mamy. Ta zaś rozpoczęła dziwną z nami wędrówkę wzdłuż rzeki. Zdziwienie nasze rosło z każdym mijanym metrem. Nasze pytania o sens tej wędrówki pozostawały bez odpowiedzi, nie mogliśmy liczyć na to, że coś nam wyjaśni w cywilizowanym języku, sama pytana w obcym jakkolwiek dla niej języku. 
I tak wędrowaliśmy i wędrowaliśmy. Mijaliśmy pola uprawne, rzekę, drzewo z jakimiś owocami zawiązanymi z jednorazowe reklamówki. Aż wreszcie doszliśmy do zejścia kamiennymi schodkami do rzeki. Wydało nam się to dość nieformalne, ale nadal nikt nie potrafił nam wyjaśnić przyczyny dość dziwnego początku naszego spływu. W chwilę potem podpłynęła mała, sympatyczna drewniana dżonka i po raz kolejny przez trochę zamieszkaliśmy na wodzie. Widoki nadal zachwycały nas piękną naturą, na szczęście niedotkniętą jeszcze niszczącą stopą turysty. Piękne, wysokie, jakby pozostałe w zadumie mogoty otaczały naszą rzekę Li o pięknej wodzie, jakiej jeszcze tu w Chinach nie widzieliśmy. 

I tak płynęliśmy spokojnie w górę rzeki, obserwując coraz to nowe widoki. Ludzie koczujący wzdłuż rzeki bardzo długo wzbudzali w nas zdziwienie. Coś łowili do małych kolorowych wiaderek, małym siteczkiem wydobywali niewidoczne rzeczy spoza drobnych kamieni. Nasz Tata w pewnej chwili przycumował obok jednej z takich grupach. Co się okazało, że ci wszyscy „rybacy” w przedziwny sposób wyławiali malutki narybek? Po co, nie wiem, ponieważ na naszej drodze nie spotkaliśmy żadnych hodowlanych stawów lub też czegoś takiego. Ciekawe zajęcie, zwłaszcza, że przy jego wykonywaniu udział brały całe rodziny, tak jakby to był ich sposób pracy codziennej, za jakieś wynagrodzenie. 

A może tak właśnie jest?
Popłynęliśmy jeszcze kawałek w górę rzeki, mijając stojące w nie po uszy krowy i staruszków wiosłujących na tratwach z bambusa o szerokości takiej, że można tam było przebywać tylko w pojedynkę. 
To wszystko składało się na cudowny pejzaż naszego spływu w nielegalnej łódce. 
W drodze powrotnej nasz Tata przepłynął odcinek, który wcześniej z wiadomych już przyczyn pokonaliśmy pieszo. Wtedy jeszcze nie przypuszczaliśmy, że będziemy podróżować kontrabandą. Teraz przybyliśmy do przeciwległego brzegu, gdzie zgięci w pół, w ciszy przemknęliśmy na podstawiony prom. 
Pierwsza złość zamieniła się szybko w śmiech i dodatkowy akt naszej podróży, nieoczekiwany dość.
Mając w pamięci naszą podróż niezbitym traktem, chcieliśmy go zamienić na dalszy rejs, ale cena skutecznie nas odwiodła od tego pomysłu. Przebicie 1:100. Tak, więc w tych samych warunkach może nieco bardziej w pyle wracaliśmy do naszych klimatyzowanych pokoi. Przed hotelem zapadła decyzja o kupieniu arbuza, czego oczywiście dokonaliśmy, zażywając uprzednio wspaniałej zimnej kąpieli. Arbuz tak trudno zdobyty, w pocie czoła, że po ostatnim prysznicu nie było już śladu, na dodatek był niedobry, winogrona były niedojrzałe.
Deser trochę nieudany, ale był. Pogoda rozkłada nas dokładnie, z planowanych zakupów jak na razie nici. Poszliśmy do pobliskiej Hard Rock Cafe na obiad, całkiem zresztą niezły, gdzie w spokojnej atmosferze delikatnie klimatyzowanego wnętrza spędziliśmy nieco popołudnia. Simson nie dał tylko za wygraną i ruszył w miasto. Po powrocie do hotelu padłam jak ścierka, ale nie tylko ja. Wszystkim godzina snu dobrze zrobiła. 
Z nastawieniem wieczoru zaczęliśmy szykować się do 22 godzinnej podróży powrotnej do Pekinu.
Najpierw oczywiście busem, gdzie, czego spodziewaliśmy się z klimatyzacji w momencie wyjazdu na autostradę pozostało już tylko wspomnienie. Jednak, jako że był to przelot nocny dało się przeżyć. Dotarliśmy na dworzec kolejowy. Krótka wizyta u Taty – biletera odbiór „przepustek” na peron i do Mamy na kolację. 
Chwila spaceru przez okolice dworca w Guilinie dostarczyła nam niesamowitych wrażeń. Miasto oświetlone jak Las Vegas, kolorowe palmy wzdłuż ulic, przepych i bogactwo narastające z każdym krokiem, tak bardzo kontrastowało to z biedakami siedzącymi na chodniczkach, niewidocznymi zbierającymi pieniądze, wszelcy wróżbici, artyści holografii. Mnóstwo ludzi, dla których ulica stanowi swoisty rodzaj miejsca atrakcji, zwłaszcza wieczorem, kiedy upał odsuwa się i pozwala skorzystać z możliwości przebywania na zewnątrz. Chociaż i teraz dla nas jest niesamowicie ciepło jak na tą porę, ok. 27°C – 9:00 wieczorem.
Po drodze mijamy przeróżne małe knajpki, oferujące szeroki asortyment kulinarny. W jednej z nich znaleźliśmy małe i dorodne żaby (grube ropuchy). Nie skosztowaliśmy. 
Wróciliśmy na dworcowe znane pielesze. Tam z otwartych kociołków kazaliśmy sobie podać, co niebądź na ząb. 
Pora chyba jednak była już późna, ponieważ o 23:00 nie bardzo mogliśmy liczyć na świeże ciepłe menu. Ale zadowoliliśmy się ryżem z resztkami mięsa i warzyw, zimnym piwem. Nie było to nasze najlepsze wspomnienie kulinarne tego wyjazdu. 
Potem udaliśmy się do przydworcowego centra spożywczego w celu nabycia prowiantu na drogę. Jak zwykle w takich przypadkach w naszym jadłospisie znalazły się ciastka, banany, woda i niedawno odkryty sok z mango (polecam).
Tak przygotowani, wdrapaliśmy się na piętro do poczekalni Taty i 1,5 godziny staraliśmy się przeżyć zwłaszcza psychicznie. 
Wczesna pobudka, gorący upalny dzień (nawet jak na te szerokości) dał nam się we znaki. W nieco dusznej atmosferze czekaliśmy z niecierpliwością na nasz pociąg. Siedzieliśmy nieco odseparowani od reszty podróżnych, jako że nasz Tata miał tu hotel z prywatną poczekalnią. Nie wiedzieliśmy, zatem czy ktoś oprócz nas ma zamiar spędzić 1,5 doby w pociągu na ponad 2000 kilometrów.
Jednak po wyjściu na peron, ogłoszeniu nadjeżdżającego pociągu, z głównych drzwi wylała się nagle lawina spragnionych podróży ludzi. Masa składała się z młodych, starych i dzieci, z ludzi mniej lub bardziej podekscytowanych zjawiskiem podróży pociągiem. Na szczęście w tym przypadku nie tanie bilety zapewniły nam pełny komfort jazdy w ‘hard seaterze’ z klimą. 
Pociąg jak zwykle długi (ok. 20 wagonów, bo krótsze tu nie jeżdżą) długo zatrzymywał się na stacji, aż wreszcie zastygł na krótkie 7 minut. To był czas wymagający szybkich decyzji ze strony podróżnych, bowiem nie mogło być mowy o ewentualnym opóźnieniu składu. 
Wejście do pociągu miało swój efekt. Nie do zniesienia panująca na zewnątrz duchota (zmieniła) ustąpiła teraz miejsca narastającemu przenikliwie chłodzonemu powietrzu, napierającemu z sufitowych kratek klimy. Na początku było to przyjemne orzeźwienie, ale już w niedługim czasie w łaski popadły koszule, bluzy, skarpetki. To nam się jeszcze nie przytrafiło. Pamiętam, że tylko raz w Egipcie, kiedy zmuszono nas do podróżowania pierwszą klasą, siedzieliśmy w śpiworach i dostaliśmy kataru. Niesłychane w tych warunkach. Tutaj chłód narastał z każdą chwilą. Dobrze, że zostały przewidziane grube koce. Miałam szczęście, bo mi i Jaśkowi trafiły się tylko nieruszane posłania - względnie czyste. Simson i Dorota trochę zdziwieni zastałym bałaganem sięgnęli po śpiwory, demonstracyjnie wywalając zużyte posłania. Simson na dodatek dostał pryczę dwie koje dalej, ponieważ prośba zamiany z naszymi współlokatorami nie została zaaprobowana, więc z początku bardzo niechętnie odnosiliśmy się do nich pokazując nasze oburzenie, co do wysoce pojętego egoizmu. Ale w końcu daliśmy za wygraną. One też były we trzy, więc miały prawo zostać na swoim miejscu. Nadchodziła noc. I z jej nadejściem, nasi panowie wysunęli propozycję spożycia wspomagania snu. Nabyta drogą kupna flaszka chińskiej wódki została podana w zakrętce. Ja nie zdałam próby. Wódka pachnąca tanimi perfumami, w smaku niskobudżetowego spirytusu zupełnie nie znalazła u mnie uznania. Chłopaki zresztą też długo nie pociągnęli i z tym miłym akcentem umościliśmy sobie prycze do snu. Jasiek spał na samej górze, więc z obawy przed anginą ropną nakrył się wraz z głową. Ja leżałam nieco niżej, ale i mnie dochodziły zimne podmuchy. 
Ta noc należała do najzimniejszych z dotychczasowych. Tyle o tym marzyliśmy a teraz wraz z porannym przebudzeniem, błagaliśmy wszystkich o jej wyłączenie.
Było to oczywiście nieładnie, zwłaszcza, że płaciliśmy za to słone pieniądze. Trudno, ludzie ludziom zgotowali ten los, a my sobie samym.
W ciągu dnia dało się jakoś wytrzymać, wyobrażając sobie ciepło panujące na zewnątrz. Zajęłam się też nadrabianiem notatek a tym samym wzbudziłam zainteresowanie naszych współpodróżujących Chinek. Łamanym językiem angielsko-chińskim dowiedziałam się, że jest to matka z córkami, które wracają z wakacji z Guilinu i okolic do Pekinu, do domu. Jej młodsza córka, wyglądała na lat 15, właśnie studiuje chiński i angielski, chyba na I roku, zwłaszcza angielski. Śmiesznie to wyglądało, gdy na zadane pytanie nie rozumiała mojej odpowiedzi. Trudno, już wie, że szybko musi nadrobić swoje nadrobić braki lingwistyczne. Ja chińskiego nie jestem w stanie się nauczyć. I tak wystarczająco go sobie przyswoiliśmy. Pociąg toczył się dalej. Nieco znudzeni podróżą, przerywaną konsumpcją i spożyciem napitków w różnej postaci zmusiła nas do odwiedzenia pobliskiego Warsu.
Poszliśmy z Jaśkiem, Simson i Dorota spali. Dziwne, że Simson nie zareagował na hasło – piwo. Podobno zrezygnował wg relacji Jasia. Tak naprawdę Simson myślał, że idziemy tylko sprawdzić co jest i wrócimy – o co za pomyłka. W miłej atmosferze z Jasiem w otoczeniu mundurowych sokistów w wydaniu Chińskim oraz zmieniających się kuszetkowych spożywaliśmy zimne, przepłacone piwo. Lokal ten daleko odbiegał od naszych wyobrażeń na temat Warsa.
Jak się okazało wydanie chińskie restauracji kolejowej przypomina raczej pomieszczenie spoczynku dla obsługi pociągu, gdzie przez przypadek trafiają się dziwni, biali turyści z nadzieją chwili relaksu.
Nic zgoła innego.
Kilka stolików nastawionych wzdłuż wagonu. Obok skład metalowych krzeseł, powstawianych jedno na drugim. Usuwając resztki z jednego ze stołów zrobiliśmy sobie w tym mocno przesadzony pod względem estetyki Warsie. Siedzący obok kuszetkowi przyglądali nam się spod oka. Nie byliśmy im dłużni. I tak poznaliśmy się z widzenia.
Widoki były osobliwe. 
Siedziałam naprzeciwko ludzi i nie mogłam wyjść z podziwu, że w tak przemyślny sposób skonstruowano wagon restauracyjny. My siedzieliśmy w części spoczynkowej. Druga zaś była wielką gar kuchnią z kotłami pełnymi mięsiwa i zupy. Pod nimi buchał wielki żywy ogień. Dwóch przedziwnie wielkich Chińczyków uwijało się z gracją wśród 100 litrowych kotłów. Do tej pory spotykaliśmy męski rodzaj w dość ubogich wersjach. No, ale tu mieliśmy do czynienia z kucharzami pełną parą.
Nad kotłami i metalowym blatem zwisały wielkie czarne okapy. Z okienka kuchennego wydobywały się, co raz to inne zapachy. Kątem oka obserwowałam pracę i wydarzenia w kuchni. Tata kucharz uwijał się nad kotłem ryżu, raz po raz wychylając się na zewnątrz wagonu przez wyrąbaną tam formę drzwi, po czym wracał do żaru. 
Stawał na blacie ściągając z góry jakieś półprodukty żywnościowe, tak, że chwilami widziałam tylko nogi. Na tym samym blacie, następnie przygotowywał owe rzeczy do wrzucenia w ukrop, wywalając nań z woreczków to warzywa, to mięsiwo. Jak widać nikt nie zastanawiał się nad faktem zbytniej czystości? Wiadomo wszak, że wrzątek zabija wszystko, więc, po co zbytek fatygi na przecieranie podeptanego odrobinę blatu. Rady naszych poprzedników były słuszne. W Chinach nie należy dociekać, z czego i w jakich warunkach jest przygotowywane jedzenie. Jeżeli smakuje, jest ok. Tym sposobem przeżyliśmy niejedną kolację, w tym przypadku też nie zrobiło już na mnie to wydarzenie większego wrażenia. Pomimo tego, że godzinę wcześniej jadła tak przygotowany obiad i żyję, więc stwierdzałam po raz kolejny, że z odrobiną tolerancji do wszystkiego można się przyzwyczaić lub nabrać właściwego dystansu. 
Czas płynął, my siedzieliśmy, pociąg pędził do przodu jak głupi. Te pociągi to w ogóle niesamowita rzecz. O przedziałach klasowych już pisałam, ale dokładając do tego ich prędkość poruszania się to zdecydowanie jestem pod wrażeniem chińskiej kolei. Tak długie trasy są pokonywane w szalonym tempie, bezpiecznie z pełnym serwisem w środku. Co jakiś czas korytarzem podąża Mama lub Tata z wózkiem owoców, gorących posiłków, pamiątek. Tak, że zwiedzając Chiny pociągiem nie zabraknie tradycyjnej kuchni, lokalnej kulturowej muzyczki, w odpowiednich decybelach, zbioru pamiątek z każdego regionu kraju.
Na tyle godzin i nocy, co spędziliśmy w tych pociągach, mogę powiedzieć, że życie w nich płynie całkiem znośnie. O ile ma się odpowiednią miejscówkę, a o to trzeba się nieźle czasami starać. Widoki, jakie mogliśmy podziwiać przez okna, wzbudzały jedynie nasz żal, że to wszystko zostaje poza nami. 
I tak rozległy kraj, że wszyscy ci , których spotykaliśmy na 2 miesięcznych trasach to min dla poświęcenia dla Chin.
A my mieliśmy tylko 3 tygodnie. Na ale jechaliśmy tak i jechaliśmy. Wróciliśmy z Warsu do naszego wagonu, a tu Simson zdziwiony, a nie mnie wkurzony naszą obecnością w lokalnym Warsie. Nie mogę się nadziwić, że czekał na nas 1,5 godziny i nawet nie przyszło mu na myśl, żeby do nas przyjść. Szczyt zaćmienia.
W rezultacie obraził się i poszedł sam. Nie było go z godzinę, ale wrócił udobruchany, bowiem jako jedyny dostał duże, zimne piwo a przygodni, zabłąkani turyści mu towarzyszący, małe z puszki i ciepłe.
Łatwo go poskromić.
Nadeszła kolejna noc. Chłód wiejący z góry dał się znowu we znaki. Wiało chłodem coraz bardziej. Nie wiadomo, dlaczego. Wdrapaliśmy się na swoją pryczę. Przy czym Jasio głośno komentował swoje nikłe szanse przetrwania na nagle powstałym biegunie północnym. Z chwilą, gdy się kładłam miałam wrażenie, że wieje zewsząd, już nie tylko z góry. Naprawdę było zimno. Spałam w koszuli i skarpetkach nakryta po sam czubek głowy. I tak kilka razy w ciągu nocy budziłam się, dochodząc do wniosku, że bez względu na panujące okoliczności przyrody usypiacz nawet najgorszego gatunku jest wskazany, aby przeżyć.
Ranek był okropny. Ewakuacja z pociągu rozpoczynała się o 520, więc ok. 500 nastąpiło masowe, pospolite opuszczanie prycz a całą rzesza ruszyła w kierunku szeroko pojętych toalet. Ze względu na przedłużający się czas skorzystania z niej czekaliśmy do ostatnich momentów wyjścia spod koców.
Nie sądziłam, że zdarzy mi się w tej podróży zatęsknić za ciepłym zza okien hermetycznie zamkniętych w tej klasie pociągu. A jednak. Z przyjemnością, więc powitałam dworzec (jak się później okazało zachodni) w Pekinie, gdzie wreszcie mogłam pozbyć się zbędnej już koszuli. Pogoda pomimo 600 wróciła do normy i zapowiedział się kolejny zwykły, upalny dzień w Chinach.
Wysiedliśmy z tego naszego pociągu i jak się okazało był to właśnie ten Pekin Zachodni, co dostrzegliśmy dopiero po chwili, nie mogąc znaleźć żądanego autobusu. Chwila jednak dobrej koncentracji i już zmierzaliśmy w dobrym kierunku. Jedna przesiadka i kierujemy się w stronę poszukiwanego hotelu. Tata w autobusie po przedstawieniu pod nos mapy miasta, wysadził nas w żądanym punkcie. O jakież było nasze zdziwienie, gdy po przejściu kilku metrów, za którymi miał stanąć hotel nic nie było, mało tego nie było tu ani dalej, za drugim i trzecim skrzyżowaniem. Szliśmy pocieszani przygodnym Tatą z Tuktuka, że ten hotel jest tylko dalej. To dalej i dalej nie było przesadzone. Przy kolejnej przecznicy ogarnęło nas zwątpienie. Jednak jeszcze raz ktoś nas utwierdził, że to dobry kierunek. W pewnym momencie zobaczyliśmy białych podążających w przewidzianym przez nas kierunku. Zadecydowaliśmy, zasięgnąć języka i o dziwo byli to właśnie przybyli z Mongolii Polacy. Potwierdzili fakt istnienia hotelu, tylko, że też stwierdzili prawdopodobny błąd w przewodniku.
Rzeczywiście tak było, po dotarciu na miejsce stwierdziliśmy nie po raz pierwszy, że nasz i nie tylko nasz przewodnik ma swoje uchybienia i niedogodności. Różnica w planie miasta a rzeczywistością była wręcz kolosalna, dwie przecznice na wschód, cztery na północ – sporo. Ale jesteśmy, hotel jak cię mogę. Ceny jak na Pekin przyzwoite, więc bez oporu deklarujemy się na trzy noce. Plan nasz zakładał, że jeszcze tego samego wieczoru udamy się na Wielki Mur na nocleg, ale nieco zjechani podróżą przełożyliśmy to na następny dzień. 
Dzisiaj na pierwszy ogień wzięliśmy zakazane miasto. Po krótkim spoczynku zebraliśmy się w sobie i ruszyliśmy w stronę obranego celu. Pogoda może nieco łaskawsza, ale droga za to okrutnie daleka. Doczłapaliśmy do bram Miasta i przechodząc przez kolejne bramy wspaniałych budowli, o jako pierwsza z wielkim portretem Mao, uiściwszy odpowiednio wysoką opłatę , zostaliśmy wpuszczenia za bramy.
Wcześniej jednak zaobserwowaliśmy pewne przykre zjawisko. Jakaś histeryczna Chinka biła swoje dziecko butem gdzie tylko popadnie. Robiła przy tym takie widowisko, że wokół wzbudziła żądane zainteresowanie. Dorota sprawnie wyjęła aparat i udając zrobienie zdjęć nieco wystraszyła idiotyczną kobietę, która z atakiem przyskoczyła do nas, z dystansem jednak, ale przynajmniej przestała bić swoje dziecko, które na kolanach miało ją przepraszać, a cały czas zanosiło się wręcz płaczem. 
Smutne, ale skądś chyba to muszą wynosić, był może tak to się ma z wychowaniem w rodzinie. Nie wnikam, wolę nie widzieć. 
Wracając do Zakazanego Miasta to mamy mieszane uczucia. To miasto w mieście rzeczywiście musiało być czymś niesamowitym. Wspaniałe wejściowe bramy, jedna za drugą, pomiędzy nimi duże, rozległe place robią wrażenie. 

Gdy przejdzie się przez ostatnią, wchodzi się w rejon wspaniałego ogrodu, zaprojektowanego w przemyślny sposób. 
Wspaniałe drzewa, które w swej młodości kształtowane miały swoją korę na pniach, w taki sposób żeby były one nacinane wzdłuż, zabezpieczane oliwą i szmatami, aby utrzymać kształt. Wygląda to całkiem inaczej, a zarazem bardzo interesująco.
Cały kompleks jest bardzo rozległy, nie jest w całości dostępny dla turystów, choć część z budynków jest zamknięta a eksponaty w nich przedstawione widoczne były tylko przez szybę. Trochę dziwne, ale w swoim przepychu i fantazji piękne.
Masa ludzi przesuwająca się pomiędzy tym wszystkim uniemożliwia zrobienie zdjęć tak, aby przedstawić piękno tego miejsca. Mi przypomniało to kompleks zabudowań cesarza w Bankoku, ale tam moje wrażenia były zdecydowanie lepsze.
Tutaj wraz z wielkim portretem Mao, czerwonym wszechobecnym kolosem ma się wrażenie, że panujący komunizm w czasie, którego Plac Niebiańskiego Spokoju uzyskał swój obecny wygląd trwa tu nadal, ze zdwojoną siłą. To trzeba zobaczyć. Wielkie rządowe „pałace” wzdłuż całego ponad 1 km placu tworzą klimat strasznie partyjny, ma się wrażenie wciąż obradującego, KC Plenum. A w tym wszystkim wielu ludzi z dziećmi spotyka się tu puszczając wieczorami latawce. To jest wspaniałe, być może jest to dla nich jakiś symbol, latawce są wszędzie. 
Trudno to wszystko opisywać, ma to swój nie odkryty charakter, a jednocześnie w porównaniu go z Bankokiem trochę traci. Bardziej ludzie to ciągną dla symbolu niż z zachwytu nad całością. Mao ma nadal tak silne korzenie w ludziach, że jest to poniekąd przygnebiające. Symbole z jego podobizną otaczały nas zewsząd, jednak nie szliśmy do nich z zachwytem w przeciwieństwie do Chińczyków.
Wyszliśmy z Zakazanego Miasta, właściwie do wieczora nie wydarzyły się żadne kluczowe rzeczy, ale impreza pod hotelowymi parasolami da się zapamiętać. To ilu Polaków spotkaliśmy w tym miejscu było zaskakujące. Umówiliśmy się tylko z tymi, którzy doprowadzili nas do hotelu. Chcieliśmy im przekazać nasze doświadczenia, co nie bądź użyteczne, jako że oni dopiero ruszali w trasę, którą my kończyliśmy. 
Oprócz tego dosiadł się do nas przesympatyczny Australijczyk, Carl i Izraelczyk Jakow. Przegadałam z tymi dwoma kawał czasu. Jak się okazało Carl przez rok czasu pracował na chińskiej wsi w ramach tzw. praktyk dobrowolnie wybranych. Mógł nam nieco zrelacjonować prawdy o Chinach, co oczywiście wykorzystaliśmy. 
Jakow natomiast 6 miesięcy temu wyruszył w swoją pierwszą podróż po świecie Wschodniej Azji i tak jeszcze z 1,5 miesiąca ma przed sobą. Takich ludzi, którzy co najmniej i słusznie wybrali półroczną włóczęgę spotykaliśmy nader często i z uznaniem patrzyliśmy na ich poczynania. To naprawdę ma sens. Nam przyjdzie powtarzać ten lot jeszcze pewnie kilka razy. 
Z przyjemnością.
Impreza w każdym razie była przesympatyczna, jak żadna do tej pory trwała prawie do 300. Obok naszego stolika przewinął się także Polak, który sporo swego czasu spędził w Rosji prawie rok czasu, teraz w Chinach nieco, jutro leci do Tybetu. Inny zaś zmierzył się jak dotychczas z Indiami, Tajlandią, Laosem i Chinami. Chciał jeszcze do Rosji, ale zbył przedłużyła mu się nocne życie w Chinach i z baraku funduszy zdecydował się wracać do domu. Takie podróże są w zasięgu, jeżeli tylko ma się pół roku wolnego, i do tego wg mnie kupę kasy. Nie wiem, z czym mógłby być większy problem u mnie. Chyba gorzej z czasem. Może kiedyś. 
Poranek cokolwiek opóźniony, zastał i przywitał nas deszczem. Co za rozczarowanie, plan nocy na murze stał pod znakiem zapytania. Daliśmy czas pogodzie do 1500 na poprawę. Sami udaliśmy się na zakupy. Już się nie dziwię, że ludzie przyjeżdżają tu na handel, nie dziwcie się i wy. Ten sposób na życie w dzisiejszych czasach zaczyna u mnie wzbudzać poparcie.
Zakupy jakkolwiek tylko zaczęte, całkiem satysfakcjonujące. O umówionej 15:00 zebraliśmy się w hotelu i ze względów miłej poprawy pogody nasz plan Wielkiego Muru, skrystalizował się i ruszyliśmy w drogę. 
Zjedliśmy obiad u Mamy i motorem dostaliśmy się do dworca zachodniego. Autobusem za 5Y dojechaliśmy do miasta Hoirou, a następnie po dokonaniu zakupów przymuszeni przez właścicieli busów ceną pojechaliśmy dalej. Zakrzyknęli 60Y, co u nas wzbudziło obrzydzenie, ale z powodu późnej pory i zachodzącego słońca, nie mieliśmy alternatywy. 
W momencie, kiedy dotarliśmy do wioski pod samym murem, uszy mieliśmy zapchane muzyką chińskiego techno, którym raczył nas Tata busowy. Teraz pomału odkrywaliśmy ciszę, która w cudowny sposób otaczała to miejsce. Było już ciemno, ale coś wspaniałego było w powietrzu. Mała budka z kilkoma stolikami pod dachem była naszym punktem wypadowym. Przez kilka chwil błądziliśmy w zapadającym zmroku aż w końcu trafiliśmy na właściwą drogę oczywiście ostro pod górę.
Zaczęliśmy wspinać się po kamiennych schodach początkowo w stronę knajpo-hotelu, gdzie Mama właścicielka skasowała nas na 2Y od łba i pozwoliła iść dalej. Już od pewnego czasu towarzyszył nam widok muru, tego prawdziwego zniszczonego, ale wciąż majestatycznie wijącego się wzdłuż grzbietów gór.
Spotkani w przydrożnej knajpie Amerykanie byli jednak pod wrażeniem naszego pomysłu, ze chcemy przenocować na murze. Cokolwiek jednak nie byliśmy pionierami tej idei. A więc kontynuowaliśmy naszą wspinaczkę, mając jednak za plecami dwóch strażników i jakąś pannę.
Wdrapywaliśmy się w ciszy i ciemności, za nami podążała tajemnicza trójka. Było nam to nie na rękę, bowiem groziło to ewentualnym zawróceniem z trasy. A tego byśmy nie chcieli, plan nasz zakładał inaczej.
Dotarliśmy do upatrzonej wieży, gdzie była możliwość przespania. Wstępne oględziny pozwoliły nam ocenić dużą przydatność naszej noclegowni. Kilka nieźle zachowanych okien z zadaszeniem tworzyło miły komfort dla planowanego snu. Jednak przed rozłożeniem się uskuteczniliśmy obserwację podążającego za nami pościgu.
Światełko latarki ukazywało się, bowiem kilkakrotnie, po czym zniknęło. I chyba to nas bardziej zaniepokoiło niż to jakby ktoś tu dotarł i coś do nas miał. Czekaliśmy, chłopaki w ukryciu popalali nerwowo papierosy. W końcu wkurzeni ciszą stwierdziliśmy, że dosyć tego czas spożyć kolację i iść pomału spać, bo świt i wschód słońca nie będzie na nas czekał. Zrobiliśmy sobie siedziska, stół i rozpoczęliśmy imprezę. Chińska wódka, jak zwykle obrzydliwa poszła tym razem szybko pod bułki i banany. Ciekawa kombinacja, przeżyliśmy. 
Ok. 23:00 przygotowaliśmy nasz kojec do spania – Ja z Simsonem, Dorota z Jasiem. Myślałam, że będę się czułą raźniej, tym czasem Simson uwalił się wódką i przespał całą noc, żegnając się uprzednio z wszelkimi robaczkami, życząc im dobrej nocy. Ja nieco jednak pod wrażeniem i nie da się ukryć, że nie bez strachu nie mogąc powiedzieć, że przespałam w sumie więcej jak 2 godziny. To coś szeleściło, to biegało, coś usiadło na pochopnie wyciągniętej ręce, mało spokojnie. Jasiek z wieczora zauważył coś futerkowego.
Pobudka oczywiście na wschód słońca ok. 4:45, tak miało być wg naszych obliczeń, w rzeczywistości ok. 6:00. Tak, więc w zadumie i wyuczonej cierpliwości siedzieliśmy w oknach czekając na odpowiedni moment.

Widoki rekompensowały nam to opóźnienie. Jak wąż wijący się mur wspaniale pomimo zniszczeń zachowany urzekał każdym centymetrem. Ta niesamowita budowla, pochłonęła na pewno tysiące ludzi w ciągu swoich 200 lat budowy. Ten mur w końcu był naszym kluczowym punktem programu i nie rozczarował. Wraz ze słońcem uskuteczniliśmy pieszą po nim wędrówkę. Stromizny dawały się we znaki, my byliśmy tu tylko z własnej woli, kiedyś ludzie musieli tu przybywać z rozkazu. Niesamowite.
Zdjęcia zapewne zaskoczą wielu, bo celowo ominęliśmy komercyjną część muru, aby poczuć prawdziwy historyczny charakter tej budowli. Do drogi względnie głównej wróciliśmy przechodząc przez małą wioskę u stóp Muru i najętym przygodnie busem dojechaliśmy do domu. Tak, to było to, na co czekaliśmy cały wyjazd. Masa niezapomnianych wrażeń i widoków, które długo będziemy wspominać.
Hotel był nam ostoją tylko przez godzinę, reszta dnia upłynęła nam na szalonych zakupach, nawet bardzo szalonych. Obładowani wróciliśmy taksówką do hotelu. Chwila przerwy i wypad na kolację. Chcieliśmy pożegnać się z Placem T iananmen ale rozpętała się tropikalna zadyma, która pokrzyżowała nam plany. Zostaliśmy przy naszym hotelu na przeczekanie. Po chwili przestało padać i ruszyliśmy w głąb naszej znanej ulicy. Dotarliśmy do Taty gdzie podawano nasze ulubione pierogi. 
Dyskusja Simsona z szefem kuchni trochę trwała, ale w efekcie dostaliśmy 50 pierogów za 18Y i 4 piwa. Na początku zniknął wręcz jeden talerz z nim, z drugiego, co nie bądź zabraliśmy ze sobą. Wróciliśmy do hotelu, ale żal ostatniego wieczoru, kazał nam jeszcze w recepcyjnym barze spożyć pożegnalne piwo. Wspomnieniom nie było końca.
Zauroczeni państwem Środka, niezwykle przyjaznymi ludźmi, krajobrazami znanymi dotychczas jedynie ze zdjęć, niezwykłą tradycyjną kuchnią i tajemniczą atmosferą pradawnych dziejów czasów Dynastii już myśleliśmy o możliwości powrotu. W tak, bowiem krótkim czasie zdołaliśmy jedynie nakreślić szkic naszej przygody z Chinami, które są warte czegoś więcej a nie tylko naszych 3 tygodni.
Z Simsonem z żalem i w ciszy dokonaliśmy naszego osobistego pożegnania.