15.07.2007

Lofoty2007_032
Lofoty2007_032
Na początku była Liga Światowa siatkówki. Tym razem nie udało się przedłużyć dobrej passy nieprzegranych meczy. Znów uległyśmy Brazylii, ale do trzech razy sztuka...

Potem omyłkowy dźwięk domofonu o 2.39 nad ranem i ten właściwy o 3.15. Urlop, kolejny raz na budzik, na baczność o wschodzie słońca. Kot zdziwionym wzrokiem wodził za mną, kiedy w pośpiechu próbowałam zebrać myśli i skoordynować ruchy tkwiąc w błogim półśnie. O 3.45 wszystko nabrało tempa. Klucze do domu, winda, taxi, umówione spotkanie o 3.50 na stacji Safari. Wyjazd miał nastąpić ok. 4.00, ale weryfikacja zdarzeń sprawiła, że z pewnym poślizgiem rozpoczęliśmy tegoroczną wyprawę.

I etap podróży zapowiadał się nie najgorzej. Zajęłam strategiczne miejsce leżące na tyłach busa w postaci materaca i prywatnej poduszki kierowcy. Zabezpieczona dokładnie piętrzącą się górą bagaży starałam się odzyskać nieco straconego snu... hmm, tak do końca się nie udało.

Lotnisko Okęcie, Terminal Etiuda. Wysypaliśmy się z busa wraz z toną bagaży. Nasze stroje w niczym nie wskazywały, iż właśnie zaczynamy upragniony letni urlop. Spodnie, polary, buty trekkingowe, szturmówki – to nie jest wyjazd na Mauritius, zgoła w przeciwnym kierunku. Stos naszych toreb i plecaków wyglądał imponująco, ale jeszcze większe zainteresowanie budził wózek transportowy wyładowany 17-oma paczkami z jedzeniem. Ów wózek, pomógł nam zdobyć sympatyczny przedstawiciel lokalnych władz porządkowych obiektu. Na szczęście, bo inaczej każdy z nas stałby się mimo woli tragarzem wyposażonym w 3 wózki i tylko naturalnie 2 ręce.

Jednak owe bagaże, własne i te nabyte przez Bartka drogą kupna, sprawiły nam nieco kłopotu przy odprawie celnej. Okazało się bowiem, że pomimo zgodności celników do hurtowej odprawy mamy 80kg nadbagażu. Hmm…, idąc po linii prawa miało nas to kosztować jedyne 1600zł i jesteśmy za bramką. Ale tych 1600zł zupełnie nie mieliśmy ochoty nikomu płacić. Rozpoczęły się negocjacje, które od samego początku tchnęły ukrytą korupcją. Stanęło na tym, że dokupimy glejt oficjalny na dodatkowe 5 sztuk bagażu i 500zł opłaty „do ręki” za przymknięcie oka (raczej 2 par oczu, należących do dwóch odprawiających nas łobuzów). Trudno. Podążając w uczciwej kolejce do przejścia na stronę sklepu bezcłowego, pomału nabieraliśmy atmosfery zbliżających się letnich wakacji w zimowym klimacie.

Strefa „baltonowska” została potraktowana godnie z zamierzeniami. Pozbawieni uciążliwego, ciężkiego kalibru worków, paczek i innych podróżnych gadżetów, bagaż podręczny uzupełniony został o kilka reklamówek ze szklanymi pojemnikami z aseptycznym płynem zwanym potocznie wódką i metalowych źródeł napoju browarnego kilka również.

Tak zaopatrzeni, airbusem zostaliśmy podwiezieni do niedużego Boinga 737 norweskich linii. Tam po zajęciu wyznaczonych miejsc, w lekkim rozprężeniu raczyliśmy się lśniącą puszką piwa – nielegalną, i zawartością metalowego termosu – równie nielegalnego, a pochodzącą z przelania zawartości reklamówki „Baltona”, powstałą wskutek małej stłuczki. Krótki lot, którego byliśmy niewątpliwą atrakcją, przywiódł nas na lotnisko w Oslo. Według procedury odebraliśmy nasze bagaże z taśmy i ruszyliśmy do kolejnej odprawy. A tu powtórka z rozrywki. Znów nadbagaż, znów problem, ale też znów przebłysk koncepcji.

Tym razem musieliśmy się poddać sugestiom Bartka co do bagażu i przepakować to co konieczne w mniejszą ilość. Jednak nadal było to o 2 paczki za dużo i na pewno o każde pieniądze za nadbagaż też. Aby podołać wymogom przemycanych rzeczy, ulokowaliśmy się przy odprawie bagażu o niestandardowych wymiarach, rozpoczynając godzinny biwak. Wzbudzając zainteresowanie wszelkich otaczających nas podróżnych, zaskarbiliśmy sobie również spontaniczną przyjaźń pracownika odprawy bagażu o owych niestandardowych wymiarach. On też w cenie dwóch polskich piw, tajnym gestem, pod nieobecność szefowej, w harmonii konspiracji, wskazał taśmę połykającą bagaże. Na niej też chyżo ulokowaliśmy trzy nadprogramowe kartony.

Pozostały bagaż i rzeczy osobiste przez dobrą chwilę dzieliliśmy pomiędzy akceptowaną ilość trzynastu sztuk worków żeglarskich łącząc się w pary, trójkąty czy tez inne zespoły towarzyskiej współpracy. Pakiet skarpetek za papierosy, poduszka za flaszkę, kosmetyczka za polar, sztormiak za ręcznik itp. Mniej więcej po godzinie osiągnęliśmy pewien consensus i zachwyceni własnym sprytem podeszliśmy do odprawy celnej, zdając resztę bagażu naszej emigracji.

No i zaczęło się końcowe odliczanie. Trochę nudne oczekiwanie na kolejny lot, przerywane było krótkimi sms-ami z Polski o stanie Ligi Światowej. Niestety o niekorzystnym wyniku dla nas. Czwarte miejsce w rundzie finałowej, szkoda.

No i nastał ten moment. Podeszliśmy do bramek celników. Aczkolwiek odprawa była w pewnej chwili dość przykra. Straciliśmy na tym 0,7 litra lubelskiej żurawinówki, ponieważ pani celna nie uwierzyła, że jest to kawa, 1 litr Bolsa, pani celna nie uwierzyła, że jest to produkt kupiony w strefie bezcłowej na Okęciu. Uznany za wewnątrz portowo-lotniczy przemyt uległ konfiskacie. Po 10 dniach rejsu strata ta okazuje się bardzo dotkliwa.

Samolot... a jeszcze nie. Po odprawie i dokonaniu bilansu strat, część z nas skupiła się przy odpowiednim wyjściu z górą bagaży, część zapragnęła nadrobić nieżyczliwość i brak serca celników. Jednak, kiedy okazało się, że zakupy w bezcłówce w przypadku przelotów krajowych to koszt niemal dwa razy od ceny wyjściowej, chłopaki wrócili z niczym. Nadzieją był wiatr, który mógł nas jak najszybciej dowieść na pokładzie Roztocza do Islandii.

Życie pokazało, że droga ta nie była taka łatwa...

Karta pokładowa rejsu do Narwiku nie posiadała określonego miejsca, więc każdy według reguły kto pierwszy ten lepszy starał się ulokować we wnętrzach samolotu, jak tylko dało się najszybciej. Na szczęście pasażerów nie było więcej niż miejsc, więc dało radę. Pół godzinne opóźnienie nie zmieniło naszego poziomu optymizmu i tak około 20.00 odlecieliśmy z Oslo.

A przelot białą nocą północnej Skandynawii dostarczał nam co chwila nowych doznań estetyczno-krajobrazowych. A było co podziwiać. Wspaniałe fiordy, otoczone skalistymi murami, pokrytymi wiecznym śniegiem, jezioro ukryte pomiędzy szczytami o wspaniałych barwach wód, ludzkie osady, sprawiające wrażenie miasteczek budowanych z klocków lego, wtopione w niegościnne rejony północnej Norwegii.

W tej surowej scenerii pomiędzy kolejnymi wzgórzami pojawił się pas lotniska w Narwiku. Drugi krok na norweskiej ziemi. Mieliśmy mało czasu na zorganizowanie ewakuacji do czekającego na nas autobusu. Kilkakrotnie przeliczyliśmy nasze bagaże w celu stwierdzenia ich właściwej ilości, po czym ruszyliśmy do oddalonego o 80 km Narwiku, podziwiając wspaniały krajobraz podczas naszej pierwszej białej nocy.

Po dotarciu na miejsce dogadaliśmy się z kierowca, żeby podwiózł nas do portu co uczynił chętnie i za darmo – była to niedziela.

{webgallery integration="phocagallery"}12{/webgallery}

Przy drewnianym pomoście stało osnute lekką mgłą Roztocze. W kilka godzin dokonaliśmy wymiany personalno-bagażowej przejmując część spadku po poprzedniej załodze i z honorami pożegnaliśmy odjeżdżającą grupę. Zanim jednak to nastąpiło, Bartek nasz główny intendent, przy współudziale tegoż odpowiednika ze stacjonującej jeszcze załogi, zorganizował nam wyśmienite śniadanie o wschodzie słońca. A byliśmy już trochę niedożywieni.

Podział koi na jachcie został przygotowany już na lotnisku, więc należało tylko dobyć śpiwory i odzyskać trochę snu. Co niezwłocznie uczyniliśmy. Poranek zaobfitował górą prac porządkowych. Od sprawdzenia żagli, zaształowanie wszelkiego pożywienia, upragnionego prysznica, zagospodarowania koi, uzupełnienia końcowych zakupów w postaci wody i jajek, zabezpieczenia zapasów wody i paliwa w zbiornikach jachtu po usunięcie dziwnych zapachów wydobywających się spod gretingów w okolicy kambuza.

Tak oporządzeni około godziny 16.00-17.00 wyruszyliśmy na morsko-oceaniczną wyprawę.

Najpierw czekało nas wyjście z około stu kilometrowego fiordu na otwarte morze. Tą odległość już podzieleni na wachty rozpoczęliśmy z udziałem silnika. Ubytek paliwa należało uzupełnić w jakimkolwiek napotkanym porcie. I uczyniliśmy to w Melban. Choć nie obyło się bez przygód. Trochę wadliwie działający rewers uniemożliwił nam podejście bez kolizji do koji. Rąbnęliśmy w drewnianą obudowę dziobem jachtu. Kosz wyrwało nam do góry wraz z pewną częścią poszycia burty i pokładu. Czekał nas dłuższy postój.

Prace remontowe z udziałem lokalnych warsztatów zostały zlecone na następny dzień. Wieczór zaobfitował pracami we własnym zakresie. Był potrzebny młotek. Dwa, trzyosobowe zespoły – Ja i Artur, Maja i Sławek wyruszyliśmy na ich poszukiwanie. Gdzieś po drodze zapodział mi się mój towarzysz, więc wiedziona jakimś instynktem poszłam dalej sama, brnąc pomiędzy wielkimi traulerami.

Wiedziona nadzieją podążałam w kierunku wielkiego „rybołowa” przed którym stało trzech, jeszcze wtedy myślałam, że tutejszych gości. Moje pytanie o młotek zaowocowało spotkaniem z samym bosmanem jednostki i częścią załogi; pochodzącą notabene z Rosji. Angielski zamieniliśmy na rosyjski, gdzie jednak mój udział wymagał niezłej penetracji mózgu i pamięci.

Wspierana przez rozmówców, w towarzystwie bosmana Wasilija i młotka wróciłam na Roztocze, gdzie zdobyty już jeden młotek był w użyciu, nasz przekazano do prostowania elementów kosza. Współpraca trwała. Wasilij bardzo zaangażowany w sytuację czynnie uczestniczył w procesach remontowych.

Nadchodził wieczór. Prace kontrolne rozszerzyły się do sprawdzenia żagli i pomniejszych ruchów porządkowych. Zbliżała się pora kolacji. Zapasy alkoholu zapowiadały imprezę wieńczącą dotychczasową naszą drogę a otwierającą właściwy rejs. Długo w noc, o ile słońce nad horyzontem o godzinie 1.00 można nazwać nocą, wydobywały się dźwięki gitary i słowa piosenek wypełniały krajobraz portu.

Poranek przywitał nas słońcem. Zapowiadał się pracowity dzień, aby wypłynąć jak najszybciej.

 

Analiza sytuacji i ocena strat zaowocowała dalszą współpracę z przyjaciółmi z Murmańska. Choć tak właściwie to skład owego stalowego giganta był nieco bardziej urozmaicony. Oprócz rosyjskiego bosmana był jeszcze mołdawski mechanik, załogant z Kirgizji, drugi mechanik z Ukrainy. Tak czy inaczej atmosfera współpracy była przemiła. A wszystko to pozwoliło nam na uzupełnianie braków wyposażenia w metalowe elementy potrzebne do reanimacji kadłuba Roztocza.

Raz po raz przeprawiałam się przez zaułki to po śruby, to po spawarkę, to po nakrętki. Przyjaźnie nastawieni rybacy wręcz docinali nam śruby z metalowych wkrętów. Operacja ta zajęła trochę czasu, gdzie godzinny wypad mój i Piotra wprawił w zaniepokojenie pozostałą część załogi. Delegacja w postaci Bartka, Damiana dowiedziawszy się, że jednak żyjemy, odpuściła szturm i cierpliwie czekali na nas na jachcie.

Obserwacje statku nowych wschodnich sąsiadów dały mi trochę do myślenia, zwłaszcza w temacie obsługi pokładowej kuchni – czyli kambuza. Wraz ze swoimi 1,5 m2 w niczym nie przypominał wspaniałego salonu jadalnego z kuchnią o powierzchni przeszło 20 m2. Wspaniale wyposażony kambuz wręcz zachęcał do gotowania a mesa wyposażona w TV Sat i kino domowe sprawiała wrażenie przytulności. Ciepło, sucho, przestrzennie. Wszystko co trzeba. U nas generalnie należało się wkomponować w ciasny kąt pomiędzy huśtającą się kuchenką gazową, zlewem i blatem roboczym, co w przypadku sztormu nie było łatwym wyczynem. A i nie rzadko wprawiało o chwilową utratę świadomości tonąc w oparach przygotowywanych potraw. A załoga wymagająca jest i byle czym się nie zadowoli. O potrzebie deseru i słodyczy nie wspomnę. A oto jest tu wieczna wojna wprawiająca obserwatorów potyczek słownych w zaraźliwy śmiech. Bo jak tu ogarnąć w powadze sytuacje kiedy oficer starszy stażem, o kapitanie nie wspomnę, prosi młodego oficera II, głównego intendenta to o paczkę delicji to o mleczną czekoladę, sięgając po słowa błagania, obiecując w zamian gwiazdy z nieba. A tu nie. Kartoniki z łakociami skrzętnie chowane przez Bartka w rogach koi w niczym nie zrażały łakomczuchów w negocjacjach. Tak czy inaczej groteskowość sytuacji nie odbiegała w niczym potyczkom kabaretowym. I tak niemal co dzień. Kłódki na kambuzowych szafkach, właściciel i dystrybutor w jednej osobie, kolejka wiecznie niedożywionych załogantów.

No ale wracając do naszych warunków lokalowych to kubryk – czyli sypialnia, sąsiadująca z wiecznie wilgotną żagiel koją, ma powierzchnię ok. 12 m2, gdzie musi w zgodzie na wszystko zamieszkać sześciu skazanych na rejs w kojach o długości mieszkającego i szerokości średnio 0,5 m.

Do tego wszystkiego zamieszkuje z nami na stałe fragment masztu, czasami kilka żagli „na waleta” w pośpiechu zrzucanych w czasie sztormu przez luk. Komplet 6 par kaloszy, klapek i innego obuwia, sztormiaków, kurtek, pasów bezpieczeństwa, kapoków, gitara, kilka flaszek różnych trunków – to stały inwentarz kubryku. Przez zaprzyjaźniony kingston – czyt. WC o wielkości 1m2 przechodzimy do jadalni czyli mesy, która oprócz stołu, przy którym zbieraliśmy się w komplecie podczas posiłków, stanowi też miejsce spoczynku kolejnych czterech załogantów. Dalej – nawigacyjna – dwie koje dla kapitana i jego zastępcy i centrum dowodzenia jachtu. Jedna koja rezerwowa, tym razem wykorzystywana przez Artura no i mamy w komplecie naszą trzynastoosobową załogę. I to wszystko pod 18m długości jachtu, który w swoim najszerszym miejscu osiąga ok. 5m. Generalnie na słoneczne salony liczyć nie ma co.

No ale wracając do nowej po-uderzeniowej sytuacji to prace remontowe przy znacznym udziale sił rosyjskich i nie tylko, nabrały tempa. Nawet w temacie zaopatrzenia nas w regenerujące piwo i pachnące rozpustą pistacje. Po wszelkich poczynaniach zakończonych technicznymi oględzinami kapitana i oficerów około godziny 17.30 dnia 17.07.2007 pod komendą kapitana Jerzego Paleologa oddano cumy i wyruszyliśmy na prawdziwy rejs, który już wkrótce okazał się nie małym wyczynem i próbą sił z potęgą oceanu.

Wyjście z portu było zgoła spokojne. Jednak już po godzinie wiedzieliśmy, że władca mórz i oceanów nie łatwo odda nam do dyspozycji swoje włości.

Wiatr jaki dopadł naszych żagli był nadspodziewanie silny. Do tego wkomponowały się 5-6 metrowe fale. Patrzyłam na to zza steru z przerażeniem. Chłopaki zrzucali żagle, na pokładzie zapanował ruch, aby pomóc nam przetrwać nadciągająca nawałnicę. Zrefowany grat, fok sztormowy i silne ręce na sterze. Trójka ludzi – nasza wachta na pokładzie i 10-cioro pod pokładem, zmagających się z narastająca siłą choroby morskiej.

Do końca wachty mieliśmy ok. 1.5h, sztorm narastał. Woda przewalała się przez pokład. Jedyne co udało mi się zapamiętać, to żeby nie wypuścić steru i trzymać kurs na wiatr. Było ciężko, a dopiero pierwszy dzień rejsu. Pamiętam jak zdaliśmy wachtę. Pod pokładem sama toczyłam walkę o przetrwanie. Byle tylko dostać się do koi. Potem niecałe osiem godzin ewentualnego snu w geście trzymania się brzegu koi. Aby tylko dało się tam dostać. To co widziałam przez te dwie godziny z wielkością fal i łomotem uderzającej wody o burtę nie pomagało mojej wyobraźni żeby zasnąć. Ale chyba sam organizm się poddał i zasnęłam, choć cały czas stan snu był niemal czuwaniem. Leżąc w koi ze zdwojoną siłą odczuwałam napór wody na prawą burtę, łącznie z obserwacją jej przeciekania przez pokład jachtu do wnętrza, w tym do mojej koi również. Byle przetrwać.

Nawet nie wiem jaką siłą wewnętrzną udało mi się wydostać z koi o 3.45. Kolejna wachta. Damian nie dawał oznak życia. Bartek wyglądał jakby w ogóle go nie ruszało. Tak im zazdrościłam. Choć nawet nadal mnie zbytnio nie zamuliło to chyba bardziej rozwalił mnie wewnętrzny strach. Wyszłam na pokład. Fala złagodniała. Jeżyk stał za sterem. Ja się nie pisałam jeszcze do jego przejęcia. Nieco otumaniona siedziałam potulnie na lewej burcie, obserwując z nadzieją na dalsze złagodzenie wiatru. Pod pokładem życie zamilkło. Każdy na swój sposób starał się sprostać nierównej walce z żywiołem.

Po trzech godzinach nie miałam wyjścia. Musiałam stanąć za sterem. Trzeba było zmienić żagle a kierowanie jachtem podczas tych manewrów wydało mi się zgoła bardziej realne na moje siły.

Morze kipiało 6-7 metrową falą do popołudnia. Nasza wachta przejmowała służbę. Nie wiem co było gorsze, ale w roli cook’a czyt. pokładowego kucharza nie czułam się najlepiej. A właściwie w efekcie Bartek sam zrobił kolację i śniadanie. Ja odsypiałam, Damian odżywał. Zauczestniczyłam na chwilę przy obiedzie, z kolacją już było lepiej. Jak ze wszystkimi. Następny dzień był już znaczną poprawą nastrojów i formy fizycznej, nie tylko mojej.

Trwaliśmy w rejsie. Przy dźwiękach gitary wspominaliśmy niedawne zajście sztormowe, trzymając kurs na Jan Mayen. Zmierzaliśmy nieodparcie na północ. Robiło się coraz chłodniej.

 

Sięgnęliśmy 6 równoleżnika szerokości N. Białe noce nieprzerwanie towarzyszyły nam od początku wyprawy. Było łatwiej płynąć ale dziwnie spać. Po 4,5 doby naszym oczom, po nocnej wachcie ukazał się surowy majestat wyłaniającej się na horyzoncie wyspy Jan Mayen. Tchnęło tajemniczością. Z każdą chwilą horyzont odsłaniał jej kolejne uroki. Niewielkie zielonkawo-brązowe połoniny, nagie czarne skały, strome zbocza schodzące do oceanu, zryte działalnością lodowca. Ogólnie rzecz biorąc wszyscy trochę śmiali się z kuriozalnej sytuacji przebycia 500 mil w skrajnie niesprzyjającej pogodzie po to żeby zobaczyć kupę kamieni, od której wionęło chłodem z lodowej pokrywy. Ale warto było. Po pierwsze rzadko tu kto zagląda zwłaszcza na pokładzie jachtu, a i Roztocze – dzielne jak nigdy, przywiozło nas w te dalekie, zapomniane przez ludzi zimne wody Atlantyku. Czas na zmianę kursu. Lekki zwrot na południe i nowy, nieznany los w drodze na Islandię. Pogoda zupełnie odmieniona. Łagodna fala, słońce, błękit nieba, w tle odsłonięty, przykryty wiecznym śniegiem szczyt Jan Mayen. Niemal sielanka. Dwie i pół doby trwała nasza atlantycka Idylla, zahaczając o zimne wody Morza Grenlandzkiego. Wracaliśmy z dalekiego rejsu. Cały alkohol wypity, od wczoraj nie ma nic, padają różne pomysły rozwiązania dylematu destylacja, mamy cukier, wodę, jakieś koncentraty (norweskie specyfiki) służące za zabarwienia bazy czyt. Spirytusu, a tego nie ma. Pada propozycja spożycia A’mola, ostatecznie medykament w pełni bezpieczny, służący do poprawy samopoczucia, w przypadku dolegliwości żołądkowych, kłopotów z zasypianiem. Przynosi ulgę, łagodzi bóle, odpręża. To tylko dane techniczne z załączonej ulotki, jakże celne.

Wieczorową porą po 9 dobach dotarliśmy do brzegów Islandii. Jacht prowadziła nasza wachta. To miłe uczucie. Wyłaniające się w mroku zapadającej nocy fiordy wyspy, zapowiadały upragnione zejście na ląd. Zrzucone żagle, światła latarni, wszyscy na pokładzie przygotowani do podejścia do koi.

Cumy rzucone. Chwila próby sił na lądzie. Trochę buja, ale jest świetnie. Upragniony sen, prawie jak na stałym lądzie. Poranek przyniósł nam odrobinę słońca i ciepłego powietrza islandzkiego lata. Pojawił się uśmiech, optymizm, choć nie brakowało nam tego na co dzień rejsu ale odczuwaliśmy trudy przeprawy. Kapitan podzielił role pomiędzy załogę. Czwórka z nas była odpowiedzialna za zebranie informacji o możliwości zwiedzenia wyspy w nieco większym wymiarze niż nasza jachtowa marina.

Z początku szło trochę na pograniczu szczęścia. Na pierwszym miejscu stał fakt wykorzystania walorów basenu jaki mieliśmy okazję namierzyć w okolicy.

Z działań dziennych odnotowaliśmy:

- kontynuację napraw dziobu i kosza,

- prace dezynfekujące jachtu,

- organizacja czasu załogi na okres postoju w porcie,

- zakupy – i tu zatrzymam się na dłużej.

Wszyscy z nadzieją rzuciliśmy się do pobliskich centrów zaopatrzenia w alkohol, który zabrany co prawda w ilości hurtowej był wyszedł w czasie walki z żywiołem. A alkohol tak naprawdę był pewnym integracyjnym antidotum na wszelaki stres. I tu w ten stres popadaliśmy całkowicie. Osiągnęliśmy, a na pewno przez chwilę przeżyliśmy finansowe dno psychiczne, do momentu podjęcia jedynej w tych realiach słusznej męskiej decyzji.

Jako że ludzie ludziom zgotowali ten los należało z humorem podejść do bankomatu i uważnie wstukać znany sobie PIN. Tak nabyte środki płatnicze spożytkowaliśmy w pobliskim CPN-ie i supermarkecie. A ceny bywały różne, z przewagą tych najwyższych ze znanych z dotychczasowych podróży. Co dla potwierdzenia podaję iż 1 litr wódki Smirnoff standard kosztował 225zł. Podążając tym krokiem niełatwo sobie skojarzyć cenę kilograma jabłek o wysokości 12zł, bagietka francuska tyleż samo…itd. Zupełnie nierealne ‘reality show’.

Jednym z punktów dnia było uzupełnienie zużytego paliwa. Z rozpoznanej okolicznej stacji CPN po południu dnia pierwszego postoju podjechała do nas sympatyczna pani, która mało, że nas zaopatrzyła w ropę to jeszcze okazała się matką córki, która natomiast pracowała na upragnionym przez nas basenie. Stąd też pojawiła się perspektywa negocjacji cen wejścia co w efekcie okazało się realne. I ten basem ukoił na długo nasze wymagania kąpielowe po 9 dobach żeglugi. Basen co prawda, może ze 20 metrów, przy głębokości max 2,20 ale jeszcze sauna, jacuzzi w dwóch formach. Tak czy inaczej nie wybrzydzamy, a wręcz przeciwnie, pławimy się w dobrobycie dezynfekcji – szeroko pojętej. No ale i tej sympatycznej chwili dobiegł kres. Nas jeszcze jako wachtę służbową czekało przygotowanie kolacji. W warunkach postoju w porcie jest to wręcz czystą przyjemnością. Zatem odmoczeni do granic możliwości rzucamy się do ludzi, aby około 23.00 podać wykwintną kolację uczczoną owocowym deserem. W jej trakcie snujemy nadal plany wynajęcia samochodu, aby choć naw małej części zwiedzić Islandię.

Warto, bo nie wiadomo kiedy będzie zwiedzenie jej po raz kolejny.

Wieczorna impreza, zahacza o temat pożegnania Sławka, który służbowo musi się pojawić w pracy w okolicach 2 sierpnia. A to niestety eliminuje do z dalszego uczestnictwa. Jest 3 rano a my nadal się nie kładziemy. Choć są już pierwsze ofiary spożycia i zmęczenia jednocześnie.

Pobudka rano daleko odbiega od planów. Miała być 8.00 – realnie była 11.30. To opóźnienie dało nam się we znaki w dalszych planach, które po wykonaniu kilku gorących telefonów dochodzą w końcu do skutku. Zamawiamy dwa samochody na dobę. Zbieram sugestie od Zbyszka co warto po drodze do Akureyri zobaczyć. Plan wędrówki zostaje poparty przez dwóch spotkanych młodych, polskich studentów z Politechniki Warszawskiej, którzy w sposób bardziej tradycyjny, czyli stopem i lądem przedzierają się przez zimny, pomimo lata kraj. Nie bez uśmiechu okazują radość ze spotkania z nami. W podróży są od 9 dni, za nimi południowe wybrzeże i wspinaczka na lodowiec. Z racji tego, że nas tam raczej nie będzie przejmujemy ich zdjęcia, nawet po to żeby samemu zobaczyć to czego nie zdążymy.

Gorąca herbata i kanapki sprawiły im dodatkową radość a nam przyjemność spotkania młodych globtroterów. W imieniu kapitana zapraszamy ich na wieczorną biesiadę, niestety bez nas.

My w tym czasie już przedzieramy się przez kolejne hektary równiny pustynnej, która w 70% zajmuje obszar Islandii.

Nasza przygoda zaczyna się we fiordzie Seydisfiordur i prowadzi na północ do Akureyri. Tam bowiem, musimy odstawić Sławka na lotnisko, a przy tym spotkać kolejne żywioły tworzące wspaniały krajobraz wyspy. Za oknami samochodów przesuwają się zielone zbocza fiordów z czasem przechodzące w księżycowy krajobraz powulkanicznych wzgórz. Przyroda wokół nas nie była za bogata.

 

Pojedyncze kępy wyschniętej trawy z trudem utrzymywały się na czarnej skale. Pod nogami chrzęścił nam żwir tufów wulkanicznych. Wraz z towarzyszącym nam słońcem, co było niezwykle miłym zaskoczeniem, dotarliśmy do parku Narodowego założonego wzdłuż rzeki Jokulsa a Fjollum.

Zorganizowany punkt widokowy przy jednym z największych wodospadów w Europie był naszym punktem postoju numer 1. Przed nami, pomiędzy surowymi skałami z rzadka pokrytymi mchami i porostami, przewalały się tony wody zrzucane ze stopnia wodospadu Dettifoss. Moc wody spadała tu z wysokości około 30 metrów tworząc szarą kipiel a pióropusz rozpryskujących się kropel widoczny jest z odległości już 20 kilometrów, otoczony wspaniałą mieniącą się tęczą. Widok był niesamowity, uzupełniony w równie niesamowity huk, jaki towarzyszył przepływowi 500 cm3 wody/s.

Pełni wrażeń, wilgoci, emocji podjęliśmy się pracom przygotowawczym do zorganizowania kolacji, która nabierała dodatkowych walorów w tak sprzyjających okolicznościach przyrody. Nie mniej, ku przerażeniu Bartka, który zapewnił nam prowiant na wycieczkę, ilości jedzenia jakie pochłanialiśmy odbiegały od przyjętych przez niego założeń. No cóż, nie miał zbyt wiele szans na powstrzymanie tego procederu. Ostatecznie sami decydowaliśmy o ilości spożycia, a w efekcie mogliśmy go ewentualnie obciążyć winą za zbyt małe kalkulacje racji żywieniowych.

Kolacja minęła uzupełniona kostką gorzkiej, wedlowskiej czekolady. Ruszyliśmy dalej. W niedalekiej perspektywie czekał na nas wulkan Krafla, stale przypominający o sobie wyrzucanymi ze swojego wnętrza obłokami pary i zapachem siarki.

W jego sąsiedztwie znajdowało się również z wielu elektrowni, wykorzystujące potencjał naturalnych złóż energii geotermalnej. Po drugiej stronie głównej drogi Ring Road, potocznie zwanej „1”, która biegnie dookoła wyspy, przystanęliśmy przy błotnych gejzerach. Zapach bełkoczących bulgotów pochodził niechybnie z piekielnych czeluści ziemi, a sam Lucyfer miał tu swoją kwaterę główną. Szkoda, że zdjęcia nie mogą oddać wszystkich wrażeń smakowo-zapachowych, ale liczę to już tylko tygodnie kiedy technika zrobi kolejny krok naprzód. A tu widoki były niesamowite. Z licznych solfatarów, otoczonych bulgoczącym błotem wydobywa się para wodna, która po drodze roztapia i wypłukuje siarkę z podziemnych złóż. Cały okoliczny krajobraz pokryty jest żółtą warstwą tego pierwiastka, który miejscami tworzy wspaniałe formacje powstałe z kryształków.

Opuszczamy piekielne miejsce, będąc lekko pod wpływem spontanicznej siarczanowej inhalacji. Ruszamy w zielone okolice jeziora Myvatn. Liczymy tu na gorącą kąpiel, która mogłaby nam nieco złagodzić chłodny charakter tegorocznych, letnich wakacji.

Przejażdżka wzdłuż brzegów jeziora już dostarczyła nam wspaniałej uczty wzrokowo – krajobrazowej. Piękne miejsce, urokliwa wręcz oaza zieleni wtopionej w powierzchnię 37 km2 wody, bardziej znane nie bez przyczyny jako Jezioro Komarów. Bo i tak jest w istocie. Miliony milionów ohydnych insektów całymi chmarami unosi się nad jego wodami i przyległą zielenią. Powstało na wielkich terenach wulkanicznych pochodzących sprzed 35 tyś. lat. Jego głębokość to zaledwie 2 – 4,5 metra i jest 4 co do wielkości jeziorem na Islandii. Ale i tak jest warte obejrzenia, pomimo komarów i chłodu. Objeżdżamy je niemal dookoła. Z lewej strony wznosi się majestatycznie wielki krater wygasłego wulkanu.

Wysokie zbocza kryją w sobie głęboką dziurę o przeszło 100m średnicy. Gdzieś w jego okolicy powinniśmy natrafić na gorące źródło, stanowiące kolejny punkt programu.

Przebywając z krótką wizytą w pobliskim sklepie z pamiątkami, jaki napotkaliśmy na brzegu jeziora, dokonuję mniejszych i większych zakupów, odnajduję wskazówki w przewodniku, jak dotrzeć do owych cieplic.

Wracamy. Z głównej drogi zjeżdżamy w prawo, mniej więcej na wysokość owego krateru lecz w dalszej drodze zatrzymuje nas szlaban. Hmm, zaciągamy języka w biurze obsługi pobliskiego Campingu. Okazuje się, że należy sobie ten szlaban otworzyć i penetrować dalej nieznane szlaki. Nic prostszego, bo jak się okazuje tę metodę stosują wszyscy, którzy chcą dostać się do gorących źródeł. Mkniemy piaszczystym traktem. Po ok. 1 km docieramy do miejsca biwakowania kilku turystów – niemal naturystów – w tych warunkach. Jest powiem północ, jakieś 4 stopnie Celsjusza na plusie. My w polarach i tego typu wszelkiego odzienia a oni w strojach kąpielowych z parującymi ciałami. A wszystko to rozgrywa się w przepięknej scenerii zachodząco - wschodzącego słońca przy dziurze w ziemi, skąd wydobywa się ciepło parujące, ukryte w głębi jeziorka Grotgija.

Z pewną dozą nieśmiałości podchodzimy do pomysłu przyłączenia się do plażowiczów. Ale egzotyka nocnej kąpieli jest zbyt silnym magnesem. I już po chwili drzwi lub wnętrza naszych samochodów stworzą świetną przebieralnię. Kolejna chwila to próba ogrzania się w zadziwiająco gorących wodach. Wręcz parzy. Odgłosy pojękiwania, sykania, głośnego oddechu towarzyszą ostrożnym usiłowaniom zanurzenia się choć po kolana. Co bardziej odważni stosują terapię szokującą dla ciała nagłego zatopienia się po szyję – krótki efekt a jeszcze szybsze wyjście, inni pomału, cal po calu znikają w parzącej toni.

Jest cudownie. Nasza skóra nasiąka z lekka siarczanową wodą. Zaczynamy się marszczyć. Padają propozycje zahartowania organizmu przed dalsza podróżą, polegającą na kilkukrotnym wychodzeniu na zewnątrz i wchodzeniu z powrotem do jaskini. Sławek wykonuje to 5 razy, ja raz, reszta jak popadnie. Według uznania zasadności hartowania lub po prostu według wskazań czynnika rozkoszy przebywania w ukropie.

Nie mniej po niespełna godzinie wychodzimy z gościnnych czeluści. I znów przebieralnia i dalsza jazda.

Wracamy na Ring Road, kierując się w stronę kolejnego wodospadu Godafoss widocznego z drogi. Jest ok. 2 w nocy, a wodospad Bogów lśni się milionem unoszących się kropelek wody tworzących piękną białą poświatę na tle huczącej kaskady.

Jest zimno. Do Akureyri zostało nam jakieś 50km. Ruszamy w drogę po lekkiej kolacji nad wodospadem. Docieramy tam ok. 3.40 rano. Jest zupełnie jasno. Centrum miasta tętni imprezą. Jesteśmy trochę zmęczeni. Część z nas zostaje w samochodach żeby odespać nocne wrażenia. Sławek chce jednak w pełni skorzystać z ostatnich chwil wakacji. W towarzystwie Bartka, Uli i Piotra wyrusza na poranne zwiedzanie miasta. Szczegóły zwiedzania znają jedynie uczestnicy. My wiemy tylko o najdroższej pizzy świata za 120zł, zagryzionej równie drogą kanapką – 50zł. Ma gest chłopak. Na zdrowie.

Wrócili po ok. 2 godzinach. Czułam każdy kawałek ciała, wstając z fotela kierowcy. Było chłodno, choć na zewnątrz wręcz lodowato.

Nadal jakieś 4 st. C, choć trudno było znaleźć na to potwierdzenie w strojach autochtonów, bawiących się w okolicznych lokalach i nie tylko. Zwyczajem chyba jest, że w pewnym momencie imprezy przenoszą się na ulicę bez względu na pogodę; stan upojenia, a ten był stosunkowo wysoki. Obserwując życie nocne nad ranem ruszyliśmy na rozpoznanie terenu.

Po pierwsze lotnisko – było nieczynne, 5.30 rano, po drugie stacja benzynowa. Tu o tej porze tylko automatyczna. Uzupełniliśmy braki w paliwie na pobliskim Shell’u. Po czym wracając do centrum postanowiliśmy znaleźć nocleg dla Sławka, ponieważ jego samolot odlatywał dopiero o 9 rano następnego dnia.

Zabrałam przewodnik i w towarzystwie Sławka i Piotra ruszyliśmy szlakiem wskazówek pt. tanie noclegi. Sprawdziliśmy wszelkie podane adresy – mało, że wszystko było zajęte to jeszcze ceny nieco odbiegały od podanych. No cóż przewodnik był z 2004 roku, a do tej pory zmienić się mogło dużo. Zupełna porażka. Ok. 7.00 rano Sławek zaczął studiować psychologię bezdomnego. Nie dawałam za wygraną. Wróciliśmy na parking.

Powitał nas jedyny żywy – Marcin – Kruszyna, reszta trwała w porannym letargu. Nie budziliśmy ich, poszukiwania bowiem nadal trwały. Przewertowałam jeszcze raz kartki przewodnika. W oko wpadł mi nieco oddalony od centrum, odizolowany na wzgórzu hotel. Droga do niego, po nieprzespanej nocy, kilkudziesięciu kilometrach w nogach, pnąca się stromo w górę, mogła zniechęcić nie jednego. Piotr z Marcinem rozkoszowali się wolnym spacerem i dokumentacją fotograficzną miasta. Ja ciągnęłam Sławka za sobą. Wydawało mi się , że zauważyłam jakieś zrezygnowanie na jego twarzy. Nie poddałam się. Za nami u podnóża gór okalających fiord zostało uśpione Akureyri. Ok. 8.00 stanęliśmy przed hotelem. Cali skapani w słońcu, przy błękitnym niebie – co taka pogoda jest raczej rzadkim zjawiskiem w Islandii, forsowaliśmy wejściowe drzwi budynku. Za ladą recepcji stała niezwykle sympatyczna, uśmiechnięta, młoda dziewczyna. Od razu zwróciła naszą uwagę nietuzinkową urodą a jej operatywność w temacie sprostania naszym problemom była ujmująca. Primo – był wolny pokój za cenę o połowę niższą niż proponowana w jednym z pensjonatów – a musze dodać, że tych poznaliśmy dość sporo, budząc ich właścicieli ok. 6.00 w niedzielny poranek. Pertraktacje trwały, kartą przetargową okazał się posiadany śpiwór. Nie korzystanie z hotelowej pościeli obniżyło koszty wynajmu o jakiś 60%. W efekcie za cenę 105zł Sławek miał zapewniony godny nocleg przed jutrzejszym odlotem. W celu uczczenia sukcesu poszukiwań Marcin zaproponował uroczystą kawę popijaną Coca-Colą.

To naprawdę skończyło się dobrze, a myśl o tym że jeden z nas – odważnych nazywany będzie bezpieczny na lądzie, dała mi pewne wewnętrzne zadowolenie. Wróciliśmy do pozostałych – zdecydowanie już bardziej żywych żeglarzy. Po uzgodnieniu dalszego planu dnia, udaliśmy się ponownie na lotnisko w celu potwierdzenia biletu lotniczego, potem z honorami, choć nie bez żalu pożegnaliśmy Sławka.

Czekała nas droga powrotna do Seydisfjordur’u, na jej szlaku pominięte nocą pomniejsze atrakcje wspaniałych krajobrazów Islandii. Wracaliśmy zaprzyjaźnionym sobie już szlakiem. Na dłużej zatrzymaliśmy się przy znanym już z nocnego pejzażu wodospadzie Godafoss, gdzie w towarzystwie jakiegoś 1000 innych turystów usiłowaliśmy przedrzeć się jak najbliżej niego.

Za dnia, w pełnym słońcu wyglądał jeszcze bardziej imponująco. To był też dobry moment na małą przekąskę. W ruch poszły resztki chleba, dżemu, nutelli, konserwy, herbaty. Wystarczyło. Nikt nie zgłaszał większych protestów. Czas płynął na naszą niekorzyść. Musieliśmy się spieszyć. Po drodze po raz kolejny uwieczniliśmy na zdjęciach błotne bulgoty, wyziewy siarczanowe, łyse wzgórza tworzące księżycowy krajobraz, zielone doliny, wszechobecne owce i inne równie znane miejsca.

Do jachtu dotarliśmy ok. 16.00. W planach był jeszcze obiad, odrobina żalu o zamknięty basen i konieczności skorzystania z uroków, ale i dobrodziejstwa toalety miejskiej, i wyjście z portu w morze.

Kapitan przekazał kolejne wytyczne dalszego ciągu wyprawy. Przed nami było kolejnych 300 mil morskiej przygody. Islandię żegnaliśmy w pięknym wieczornym słońcu. Oczekiwaliśmy kolejnych przygód zarówno na morzu jak i na lądzie, a tym następnym były Wyspy Owcze. I szansa na nieco cieplejsze i łagodniejsze podmuchy wiatru.

No cóż, wracamy na stanowiska. Wachta o 4.00 rano.

Rejs rozpoczął się dość spokojnie i równie spokojnie upłynął. Znów w zasięgu wzroku był jedynie monotonny oceaniczny krajobraz zlewający się z nieco pochmurnym niebem. Wspaniała, pełna refleksji przestrzeń otaczała nas zewsząd. Nieugięci płynęliśmy w dal. Po dwóch dobach nasza wesoła kampania ochoczo podchodziła do wszelkich form spędzania wolnego czasu pomiędzy wachtami, choć dominował sen. Nie było się czemu dziwić, to już 13 dzień rejsu. Nieuchronnie zbliżaliśmy się do celu. Dzień polarny zostawiliśmy wraz z opuszczeniem pięknych wybrzeży Islandii. Nadchodził wieczór. Nasza wachta objęła służbę na pokładzie. Stanęłam za sterem. „Roztocze” dzielnie walczyło z niemałą falą i narastającym wiatrem. Przed nami rysowały się ponure klify Wysp Owczych. Były imponujące. Ukryte nieco w uroku nocy, raz za razem pokazywały one kształty na poszarpanym dziurami niebie.

I oficer sprecyzował punkt, na który obrałam kurs. Tak było łatwiej. Fala nie ustępowała, bolały ręce od trzymania steru, ale satysfakcja pokonanej kolejnej mili była tym silniejsza im silniejsze fale uderzały w drewniane burty jachtu.

Ląd rysował się już całkiem wyraźnie. Piotr rozdał chętnym po gorącym kubku zupy. Wszyscy w pełnym rynsztunku na pokładzie oczekiwaliśmy wejścia do fiordu. Oddałam ster kolejnej wachcie. To była chwila na kilka cennych ujęć stromych wzgórz Wysp Owczych.

Zeszłam pod pokład, sen był lekarstwem na wszystko. Do portu wpłynęliśmy rano. Po drodze znów dał się we znaki nie do końca sprawny rewers. I znów wpływając do mariny nieznacznie uszkodziliśmy jednostkę, tym razem nie naszą. Kapitan honorowo potraktował sprawę. Sporządził stosowną dokumentację fotograficzną, uprzejmie doniósł do Kapitanatu Portu o zajściu, po czym wrócił do nas w oczekiwaniu na dalszy rozwój wypadków. A te potoczyły się wyjątkowo szybko choć nie koniecznie związane z owym wypadkiem. Ruchy na pokładzie były szybkie. Każda para rąk przydała się do robienia „clear’u” na pokładzie. Nawet te, które poszły w miasto w poszukiwaniu upragnionego prysznica i nie mniej oczekiwanego wzmacniającego trunku. Mogło to być cokolwiek, piwo, wino, wódka. Nie grało roli. Jednocześnie z pojawieniem się klucza od pocztowej łazienki pojawił się też Damian z kilkoma małymi piwami. Nie trzeba było nic więcej. Pobyt na wyspie zapowiadał się optymistycznie.

Artur – nasz prysznicowy zawiązał znajomość z czarnoskórą recepcjonistką, zasięgając nieco wieści o otaczającym nas świecie. Były banki, sklepy, info turystyczne, piękne krajobrazy, przyjaźni wokół ludzie. Wszystko wskazywało na to, że życie na Wyspach Owczych może być piękne. Aż do momentu dotarcia do dość sporego centrum handlowego. Nasze koszyki szybko zapełniły się dawno oczekiwanymi produktami. Świeże jabłka, chleb, nabiał, trochę słodyczy i przerażenie. Nie ma alkoholu. Nie to żebyśmy pili lub chcieli pić non stop ale jest to wpisane w ryzyko bycia żeglarzem a zaczynaliśmy odczuwać dotkliwie jego brak.

Prace pokładowe trwały na przemian z wyczekiwanym prysznicem. W okolicach późnego obiadu nastąpiło hurtowe wyjście z portu. Wieczorem zapowiadała się mała impreza mająca wzmocnić nieco nasze poczucie atrakcji portowego miasteczka.

Jeszcze tylko dotankowanie zbiorników wyjątkowo tanim paliwem w porównaniu do cen czegokolwiek innego. Popołudniowy spacer uwieczniliśmy na dziesiątkach zdjęć, ukazując urocze, wąskie, strome uliczki obsadzone równie małymi domkami z dachami pokrytymi trawą. Wspaniała kompozycja, zieleni źdźbeł, czerwieni ścian, błękitu nieba, promieni słońca tworzyło niezwykły klimat stolicy małego archipelagu.

Z Piotrem dotarliśmy do latarni strzegącej wejścia do portu, w którym majestatyczny, ogromny prom oczekiwał końca załadunku. Chwilę wcześniej obserwowaliśmy duży, wypełniony dziesiątkami samochodów parking. Teraz zostało ich dosłownie kilka a i te po chwili zniknęły w olbrzymim wnętrzu promu.

Nasza wędrówka przerwana zakupami drobnych pamiątek doprowadziła nas do polecanej przez zaprzyjaźnionych żeglarzy knajpy. Tam jak się wkrótce okazało zakotwiczył Bartek z Marcinem. W chwili spotkania byli już dobrze usatysfakcjonowani płynącym złotym strumieniem lokalnego browaru i nie tylko. Na „nie tylko” składały się bowiem jeszcze miłe barmanki i ciemnoskóry didżej, który wykazał niezwykłe zrozumienie polskiej gościnności rzucając nam niemal płynną polszczyzną od niechcenia kilka powszechnie znanych kolokwiałów.

Sytuacja rozwijała się w dobrym dla chłopaków kierunku. W między czasie jednak toczyło się życie przyrody a tu już kierunek rozwoju wypadków nie był tak optymistyczny.

W porcie, wzdłuż naszej prawej burty zacumował portugalski jacht. Widać było od razu klasę przygotowania go do rejsów na daleką północ. Płynął tam skąd akurat wracaliśmy. Na Jan Mayen. Załoga z racji wyposażenia miała nad nami przewagę o posiadany ponton. To wskazywało, że zejście na ląd jest nie tylko możliwe ale i zaplanowane. Automatyczny rollfok, rollbom, internet, to tylko nieliczne detale które zwróciły nasza uwagę. Ponad to wyglądał na bardzo szczelny a tym samym suchy w swoich wnętrzach. No cóż, nam wilgoć towarzyszyła od momentu przejęcia jachtu. Nie mniej gorąca atmosfera zwłaszcza w naszym kubryku rozgrzewała każdą chwilę spędzoną pod pokładem.

Aczkolwiek uprzejmość portugalskiej załogi potwierdzona kawałkiem tutejszego ciasta w zamian za korzystanie z naszego pokładu rozwinęło się do podawania aktualnych prognoz drukowanych co kilka godzin. A te dawały do myślenia. Zwłaszcza kapitanowi. Ok. 16.00 dane natury donosiły o leżących w pobliży mało atrakcyjnych niżach.

 

Każdy z nich mógł swobodnie uprzykrzyć nam kolejny etap rejsu a co dopiero ich połączenie. A na to się zanosiło. Nasz planowany przynajmniej 2-dniowy postój w porcie był poważnie zagrożony.

Nie mniej w tym czasie trwała dość udana impreza konsumpcyjno-rozrywkowa zahaczająca o taniej na stole w wykonaniu Marcina, tak mniej więcej 125 kg żywej wagi. Autochtoni z sąsiedniego stolika patrzyli z podziwem na ekwilibrystyczne ruchy tancerza i wtórującej mu już na podłodze pozostałej części załogi. Działo się. Są zdjęcia, nagrania, wspomnienia...

Próby wyciagnięcia Bartka i Marcina z pubu były niweczone masą ich ciał. Stawili się dopiero na wieczorną odprawę. O 20.00 otrzymaliśmy kolejny komunikat pogodowy. Było już pewne, że długo nie zagościmy na lądzie. Kapitan poważnym tonem wydał rozkazy przygotowania jachtu do wyjścia z portu. Mogliśmy wykorzystać siłę wiatru krążącego jeszcze w oddali niżu żeby nadrobić parę dobrych mil, a tym samym oddalić się od niebezpieczeństwa. Zagęszczone izobary na wydruku potwierdzały grozę dostania się w szpony niżu. Nikt tego nie chciał, choć niektórzy nieco inaczej podeszli do sytuacji. Skoro wypływamy o północy to warto jeszcze wrócić w gościnne progi pubu. Jak pomyśleli tak zrobili. Przed odejściem jachtu wrócili jeszcze bardziej pozytywnie nastawieni do życia, znikając w urokach koi.

Chwilę trwało zanim przestawiliśmy się przy koi z portugalskim jachtem. Żegnani gorącymi pozdrowieniami i życzeniami stopy wody pod kilem, wyruszyliśmy na przekór złej naturze.

Za 4 godziny wachta, chyba warto zażyć snu, nawet tak krótkiego. Pełny ekwipunek leży przy koi, tak żeby ubranie się nie zajęło więcej niż 10 minut wraz z zapięciem pasów bezpieczeństwa a te towarzyszyły nam od początku rejsu. Po wyjściu na otwarty ocean szarpnęło jachtem. Znów zaczęło bujać. Wokół trwała noc, której ciszę przerywały uderzające o burtę fale.

Wyszliśmy z Damianem na pokład. 4 rano, chłodno, wilgotno, tropiliśmy sztorm umykając przed jego epicentrum. Wspomagani przez I oficera walczyliśmy wraz z dzielnym „Roztoczem” z przeciwnościami natury. Jakiś czas później pojawił się władca nieustającego dobrego nastroju Bartek – uwielbiany przez nas oficer naszej wachty. Walka z żywiołem trwała jeszcze kilka godzin. Burty skrzypiały, grot cierpiał, plan filmowy „Gniewu Oceanu” był niezwykle bliski realiom. Walka trwała. Kolejna chwila snu, kolejna wachta. Morze uciszało się. Kolejna noc na pokładzie. Tym razem widoki zupełnie odbiegały od chwil grozy. Genua ciągnęła nas do przodu. Bliżej ku brzegom Wysp Szetlandzkich. Tam był nasz kolejny port.

Jedna z ostatnich wacht mijała nam przy uroczym blasku księżyca, w towarzystwie olbrzymiego poławiacza dorszy. Spokojniejsze fale kołysały jachtem. Trzymałam kurs tak aby księżyc znalazł się pomiędzy wachtami na prawej burcie. W miarę upływu nocy, zaczęłam odczuwać zmęczenie. Tym razem bez sprzeciwy oficera zeszłam do koi gdy tylko jeden z naszych zmienników pojawił się na pokładzie.

Dzień rozpoczął się tak długo oczekiwanym słońcem. Cieplejsze powietrze przemykało pomiędzy żaglami. Na spokojnej fali zbliżamy się do południowych wybrzeży Wysp Szetlandzkich. Mijały kolejne wachty……….

Zawarczał silnik, chłopaki rzucili się do żagli. Znów trzymałam ster. Chyba się już z nim całkiem nieźle zaprzyjaźniłam. Na lewej burcie pojawiły się pierwsze wzgórza. Niedługo potem zobaczyliśmy ląd w pełnej okazałości.

Przedostatni pojawił się mały lokalny prom łączący oddalone od siebie niespełna o pół mili wysepki. Cała załoga w pełnej gotowości zajęła pozycje na pokładzie. Słońce przygrzewało coraz mocniej. Atmosfera nabierała wakacyjnego klimatu. Czekał nas ponownie zapowiadany „clear” na pokładzie. Tym razem jednak wszystko wskazywało na to, że 2-dniowego pobytu nie zdoła nam nic zakłócić. A jeśli nawet to radość chwili zacumowania przy drewnianej koi była większa od każdego niechcianego niżu na otwartych wodach.

Stanęliśmy na szetlandzkiej ziemi. Słońce nadal rozgrzewało nasze nieco schłodzone już ciała.

Zaczęły się prace porządkowe. Kubryk, mesa, kingston, żagiel koja, kambuz, pokład, burty. W nich poszły szczotki, szmaty, rozpuszczalniki, szpadle, farby, generalnie wszystko co mogło pomóc wrócić Roztoczu do pierwotnego wyglądu. Co prawda wszelkie liny, wanty zostały trochę ustrojone naszymi, nie oszukując zatęchłymi już ubraniami, ale nie odebrało to wcale powagi wysłużonemu weteranowi jakim był nasz 38-letni jacht.

Podział załogi przyniósł zamierzony cel. Oficjalne zameldowanie się w Kapitanacie Portu, uzyskanie przepustki do prysznica, odnalezienie słynnych smażalni ryb i po trochu wszelkich innych informacji.

Tak generalnie zbieżność zdarzeń była na tyle swobodna i nie podyktowana żadnym planem, że nikt specjalnie nie zmuszał nikogo do pośpiechu. Kolejność dokonywanych czynności wykorzystujących zdobyte informacje w moim, Damiana i Piotra wykonaniu zakończył się popołudniowym, gorącym, długim prysznicem w gościnnych wnętrzach Kapitanatu, gdzie zresztą niedługo potem wróciliśmy tu w większym muzycznym składzie.

Narodzeni na nowo, pachnący, pełni życia zaryzykowaliśmy krótki recital żeglarskiej piosenki połączony z efektami prezentacji tanecznych umiejętności moich i Marcina.

Siedzący przy sąsiednich stolikach autochtoni z uśmiechem przyglądali się nam i oklaskami wynagrodzili szczere uznanie dla naszych poczynań.

Hm, z poprzednich wypraw pamiętam jak zauroczeni takimi przedstawieniami miejscowi często gościli nas stawianą niejedną kolejką dowolnie wybranego trunku. No cóż tutaj chyba te zacne zwyczaje jeszcze nie dotarły. A szkoda, choć kto wie co jeszcze moglibyśmy pokazać po zwiększonej dawce piwa i nie tylko.

Pierwszy wieczór na ziemi szetlandzkiej upłynął trochę na rozpoznaniu terenu. Łaskawość w postaci dostępności alkoholu dla niektórych nieograniczona była błogosławieństwem. Wraz z jego spożyciem schodziły z nas wszelkie emocje, które towarzyszyły nam z wolą przetrwania na pokładzie ‘Roztocza’. Łagodność opanowała nasze ciała. Kraina snu była blisko…

Poranek przywitał nas ciepłem wyspiarskiego słońca. Pobudka jak to na wakacjach na budzik. Tego dnia zaplanowaliśmy bowiem wyprawę śladami Wikingów na południe wyspy. Kursowy, komfortowy autobus wg wskazań biura informacji miał nas dostarczyć do dawnych siedzib skandynawskich wojowników. I tak było. Co prawda w różnym stanie psycho - fizycznym zajęliśmy wolne miejsca. Drogą kupna nabyłam bilety, których cenę udało mi się stargować na hurtową. Podbudowani tym niewątpliwie sympatycznym faktem z zachwytem kontemplowaliśmy uroki mijanego krajobrazu. A było co podziwiać. Wspaniałe urwiska, wzdłuż których przebiegała droga, są nieustannie rzeźbione uderzeniami fal oceanu. W kontraście z żywym kolorem nieba tworzą niezwykły kolaż barw soczystej zieleni i błękitu, podkreślając

 

jego naturalną i piękną równocześnie jego surowość.

W tak sprzyjających okolicznościach przyrody dotarliśmy do południowego wybrzeża wyspy. Uprzejmy kierowca wysadziła nas w jednym z kultowych miejsc zachowanego skansenu pierwszych Wikingów. Co prawda wg wskazań przewodnika i wszelkich posiadanych map znaleźliśmy się w miejscu świętym to nie powaliło nas ono na kolana, właściwie to nawet nie koniecznie zadrżały nam kostki. Kilka złożonych na kupie kamieni, tworzący jakiś antyczny budynek z omszałym dachem, kilka kamieni wskazujących na jakiegoś rodzaju zagrodę, niewielki kopiec, pozostałości kurhanu a wszystko to na powierzchni 0,3 ha i do obejrzenia za jakąś kosmiczną kwotę.

Z zdecydowanej większości okazaliśmy się kulturowymi ignorantami i wzrok nasz nacieszyliśmy zza murowanego skansenu. Łyknęliśmy nieco chłodnego jodu wzmocnionego morską bryzą, zdążyliśmy porządnie zmarznąć i dość szybko skierowaliśmy się w drogę powrotną. Lśniące na błękitnym niebie słońce odbijało się ciepłem na naszych twarzach, tworząc równocześnie tęczowe refleksy na wodach małej zatoki. Poczuliśmy się przez moment jak na lazurowym wybrzeżu, osłonięci od wiatru, otuleni gorącymi promykami, zostawiając kilka śladów na białym piasku. Wędrówka trwałą do najbliższego przystanku. Zatrzymaliśmy się przed urwiskiem, skąd roztaczał się cudowny widok na spienione fale, rozbijające się o kamienistą plażę. Tuż obok wielkie masy wody w postaci białych grzywaczy raz po raz wdzierały się na płytę wysuniętego w otwarte morze pasa startowego. Wspaniały widok startującego samolotu ponad kilkumetrowymi falami urzekł nas wszystkich. Jako że do odjazdu autobusu została dobra chwila z pełną świadomością przykładnego lenistwa chłonęliśmy z rozkoszą przydziałową gorzką czekoladę, leżąc w wysokiej trawie.

No cóż, wkrótce jednak pojawił się twór cywilizacji i chcąc nie chcąc tym razem wspomagani końmi mechanicznymi zdążaliśmy do portu. Powrót na jacht został uhonorowany słynnymi smażonymi rybami a brak rozkazów ze strony kapitana pozwolił nam na dalszą swobodną penetrację zakątków wysp.

Wraz z Piotrem postanowiliśmy zbadać osławione klify na sąsiedniej wyspie. W tym celu drogą kupna nabyliśmy bilety na prom, którym po krótkim rejsie dopłynęliśmy na przeciwległy brzeg. W portowym biurze informacji wzbogaciliśmy naszą bibliotekę o kolejną mapę i kilka prospektów. Wyspa wydała nam się nie za duża więc ochoczo rozpoczęliśmy naszą wędrówkę. Jak okiem sięgnąć wokół rozciągał się wspaniały zielony krajobraz ze stadami owiec w tle. Mijaliśmy rozrzucone po okolicy gospodarstwa, kościół z przyległym doń cmentarzem, rybackie sieci rozciągnięte na płotach mały port jachtowy. Wąską drogą kroczyliśmy na wschód. Wspięliśmy się na pierwsze wzgórze. Naszym oczom ukazał się widok surowego krajobrazu, naturalnych pastwisk z rzadka urozmaiconą kamienną zabudową. Na horyzoncie wyłaniały się wody oceanu. Przed nami jednak była jeszcze długa, kręta droga biegnąca pomiędzy jeziorkami, licznymi strumykami, którą przemierzaliśmy bacznie obserwowani przez liczne stada owiec. Polny dukt zaprowadził nas do drewnianej bramy, która wyraźnie wskazywała na czyjąś własność owych terenów a przez które chcieliśmy sobie skrócić drogę do wybrzeża.

Z początku nie natrafiliśmy na większe przeszkody poza trochę podmokłym terenem, gdzie moje trekkingowe sandały okazały się na tyle przepływowe, że zbytnio nie utrudniały wędrówki.

Po jakimś kwadransie zbliżyliśmy do pierwszych na naszym szlaku historycznych posiadłości dawnych autochtonów. Był to kompleks kamiennych budowli, które obrośnięte mchem zachowały ducha przeszłości. Naszym archeologicznym zgoła poczynaniom przyglądało się stado czarnych krów, żywo zainteresowane przebiegiem wydarzeń, których byliśmy bohaterami. Spode łba łypały na nas czarnymi oczami, machając czarnymi ogonami. Zbliżały się cichym, czarnym krokiem, lekko z czarna pomrukując. Jawiła się czarna rzeczywistość. Oględziny zabytku zostały skrócone do absolutnego minimum. Odprowadzani czarnym wzrokiem postanowiliśmy jednak wytrwale podążać do celu, przemierzając czarną ziemię.

Dotarliśmy do kolejnej bramki, przy zeskoku z której lewą stopą centralnie trafiłam w podmokłość. Na szczęście nie było zimno, więc było mi właściwie wszystko jedno co przepłynęło mi przez skarpetkę. Tym bardziej że pojawił się też pewien opad z nieba. 10 m za zeskokiem wypadł mi też aparat, który to fakt odnotowałam znacznie później więc przez kolejne pastwisko wzdłuż wrzosowej polany pokonałam 3-krotnie. Aparat spokojnie leżał na kępie traw, na szczęście bowiem już po chwili był w częstym użyciu w sesji zdjęciowej wspaniałych, kilkuset metrowych klifów. Obrazy szalejącej natury, niczym nie zmienionej przez wszechobecnego człowieka robiły kolosalne wrażenie. Granitowe ściany urwisk wyglądały jak wydarte ziemi jej wnętrze po jakimś gigantycznym wybuchu. Huk uderzających mas wody potęgowała to wrażenie. Naszej wędrówce po stromym wybrzeżu z ciekawością przyglądały się stada owiec i liczne ptaki. Zielony krajobraz wspaniale kontrastował z ich białym upierzeniem. Upajaliśmy się czystego wokół środowiska, wciągając dobroczynny jod na deser.

No ale cóż… pochłonięci przestrzenią w porę zorientowaliśmy się że czas wracać. Gospodarstwo, przez środek którego dzielnie wędrowaliśmy, tym razem ominęliśmy od wschodniej strony. Po drodze minęliśmy kolejne historyczne kamienne budowle i wróciliśmy na znany trakt. Obejrzałam się za siebie…Za nami nie było czarnych krów, ciekawe co się z nimi stało….

Okolica, którą zostawialiśmy za plecami sprawiała wrażenie nienaruszonej od chwili powstania z zaznaczonymi naturalnymi szlakami rowerowymi. Wąskie dróżki, kręte, rozcinające niewielkie wzgórza. Ruch kołowy praktycznie żaden. Tak mógłby wyglądać raj, tylko trochę mało słońca…

Zbliżaliśmy się do portu jachtowego. Ku naszej uciesze na horyzoncie pojawił się prom, ale szanse załapania się na ten kurs malały z każdym kilometrem jaki dzielił nas od przystani. Teleportacja nie wchodziła w grę więc należało wykorzystać nieco bardziej realne możliwości. Przy tak znikomym natężeniu ruchu autostop wydawał się nie lada wyzwanie. Ale…. Długo nie trwały nasze działania, choć pierwszy z wyłaniających się zza zakrętu samochód minął nas z obrzydliwą ignorancją. Natomiast już następny z sympatycznymi dziewczynami wewnątrz z uśmiechem pełnym niewymuszonej przyjaźni zawiózł nas do celu. Tym sposobem już po kilku minutach siedzieliśmy w pasażerskiej części promu, starając się dociec jaki to kawałek drogi pieszo mamy za sobą. …. Obliczenia były zaskakujące, bowiem wg podanej skali na mapce w milach doliczyliśmy się niespełna. 20 km!!!!!!!! Więc albo mieliśmy niezłe tempo zwiedzania albo nasza arytmetyka nas zawiodła. Nie mniej byliśmy słusznie zmęczeni, wzbudzając pewne zainteresowanie wśród załogi. Wycieczka była wspaniałym zakończeniem krótkiej wizyty na gościnnych ziemiach Wysp Szetlandzkich.

…. Przed nami ostatnie dni rejsu. Obieramy kurs na wschód, wedle wszelkich przekazów tam musi być jakaś cywilizacja. Wypływamy z korzystnym wiatrem, umykając kolejnym zapowiedziom sztormowej pogody. Chociaż mam wrażenie, że już przywykliśmy do słońca na lądzie i burzy na morzu….ech życie. W pełnym rynsztunku wychodzimy dumnie z portu wspominając wesołe chwile w szetlandzkich pubach, w których właściwie w ciemno można było obstawiać istnienie polskiej kadry zawodowej. Tak też się stało w słynnym ….. , gdzie spędziliśmy ostatnią noc, udzielając się wokalnie, tanecznie, kulturalno-oświatowo, szerząc chwałę polskich, nieustraszonych żeglarzy. Kolejne etapy nocnej zabawy należało uzupełnić porcją energii np. w postaci mięsnych kanapek za przysłowiowy grosz. A owe kanapki przyjeżdżały każdej nocy pojazdem przypominającym nasze „Star-y”, we wnętrzach którego rozgrywało się wspaniałe sceniczne widowisko w postaci fabryki wyśmienitych kanapek z baraniną. Nie tylko my, tj. ja, Marcin-Kruszyna i Damian byliśmy zauroczeni tym zjawiskiem, chętnych nie brakowało, co potwierdziło jedynie wysoką jakość cateringu, tak że nie skończyło się na jednym podejściu. Nocne godziny płynęły, my wraz z nimi w radosnym korowodzie międzynarodowego tłumu. Niezapomniane chwile…..

No ale życie żeglarza polega na tułaczce po morzach i oceanach z małymi postojami w mniej lub bardziej przypadkowym porcie. Porty na naszej mapie wyprawy, co prawda, zostały ściśle określone ale w naszym przypadku było to jedynie gwarancją powrotu do domu, zanim wyobraźnia pchnie nas ku wybrzeżom Ameryki Pd.

I tak właśnie wg konkretnie wyznaczonego kursu przebijaliśmy się przez kolejne mile zostawiając gdzieś za nami potężny niż. Płaska, rozległa fala cicho przelewała się przez pokład nie wzbudzając już większych emocji.

Kapitan pełen wiary w nasze umiejętności pod czujnym okiem oficera ze spokojem odbierał utracone gdzieś na 745 mili chwile snu. Na pokładzie panował nastrój spokoju, kontemplacji, ciszy…. Po 2 h niemal całkowitego milczenia należało jednak jakoś wypowiedzieć się na temat uroczego wschodu słońca. Przed nami rozpościerał się znany już krajobraz oceanicznego bezkresu, który w bladych promieniach północnego słońca wyglądał jeszcze bardziej tajemniczo.

Z każdą chwilą pomiędzy 4 nad ranem a 8 odczuwaliśmy wolno rosnącą temperaturę powietrza choć chłodne podmuchy wiatru wciąż przypominały nam o abstrakcji naszych letnich wakacji. Po ty 19 dniach, pomimo niewątpliwej atrakcji żeglowania z ulgą przyjmowałam moment zmiany wachty. Zmęczenie dawało mi się we znaki. Sen przychodził nadzwyczaj szybko ….. mile upływały z każdą godziną. Kolejna noc należała do nas. Ogromny księżyc zlokalizowany na prawej wancie wyznaczał nam kurs ku brzegom Norwegii. Zewsząd otaczały nas światła przepływających jednostek. Nocą stanowiły one nie małą atrakcję. Zwłaszcza gdy za rufą pojawia się niezidentyfikowana feeria świateł, dziwnie szybko zbliżających się w naszym kierunku. Badawczy wzrok wzmocniony o szkło lornetki pozwala na tajne rozpoznanie pozycji wroga. Za nami wcale nie ospale, choć masa na to by wskazywała, poruszał się spory „rybak” ciągnący za sobą kilometry sieci utkane rybami. Zjawiskowości nocnemu wydarzeniu dodawały stada morskich ptaków krążących wokół z nadzieją na łatwy kęs. Należało z szacunkiem ustąpić miejsca i lekkie zboczenie z kursu na chwilę uatrakcyjniło nasz spokojny rejs.

Dochodziła 4 rano. Ląd był na wyciągnięcie wzroku ponad horyzont. Było zimno. Za zgodą decyzyjnego oficera – Bartka udałam się do ulubionej koi na prawej burcie. Wciśnięta w ciepły śpiwór zupełnie nie skojarzyłam momentu pojawienia się słońca na niebie. Śniadanie jednak postawiło niektórych na nogi i tym sposobem w nowych, cieplejszych okolicznościach przyrody wpłynęliśmy na wody graniczne Norwegii, nieuchronnie zbliżając się do ostatniego z portów – Bergen. „Roztocze” majestatycznie sunęło po spokojnych wodach fiordu. Mijaliśmy malownicze wysepki, na których w magiczny sposób ludzie pobudowali domy, małe mariny jachtowe, ukryte przed wścibskim okiem sąsiada a tworzące wspaniałe enklawy spokojnego życia. Jest czego trochę pozazdrościć. Własna, zielona wyspa, przy niej jacht, wokół niczym nie zmącony krajobraz naturalnych lasów, a wszystko to w całkiem sprzyjającym klimacie umiarkowanie ciepłego, morskiego z łagodzącym wpływem ciepłego prądu Zatokowego. Czyli zdecydowanie da się żyć, czego już niedługo dane nam było doświadczyć.

Wczesnym popołudniem podpływamy pod keję. Przed nami roztacza się uroczy widok bergeńskiej mariny. Jednak aby zasmakować uroków lądu należy najpierw honorowo wziąć się za porządki na pokładzie.

Wcześniej jednak następuje uroczysta chwila podziękowań dla Kapitana za bezpieczne przeprowadzenie jachtu wraz z oddaną załogą przez często nieprzyjazne wody Atlantyku. Na ten długo oczekiwany moment, w całkowitej konspiracji i z godnym podziwu poświęceniem została ocalona Kapitańska Whisky. Pierwsze rozdanie, kolejne i jeszcze kolejne. Każdy z nas zasłużył na słowo uznania, którego nie szczędził Kapitan.

Poruszenie na pokładzie obrało kilka kierunków. Porządki, rozpoznanie terenu pod względem wyczekiwanego prysznica, nabycie jakiegoś lokalnego trunku, najlepiej piwa i inne pomniejsze prace. Wszystko powoli wracało do lądowego trybu życia.

Przed nami została już tylko kąpiel i uroczysta kolacja, na której nie mogło zabraknąć dóbr okolicznych wód w postaci różnego rodzaju łososia w formie wędzonej, w 7-miu przyprawach, saute, w całości i w kawałkach oraz dodatkowo 3 inne gatunki fauny. Wszystko to podane na wielkiej okrągłej tacy, przybrane cytryną, ze świeżym pieczywem. Właściwie to pobliski Grand Hotel mógłby nam tylko pozazdrościć splendoru kolacji. Zbliżająca się noc była jedną z tych, które stojąc w porcie spędziliśmy wszyscy w swoich kojach, bez zmiany wachty, bez przerwanego snu. Poranek przyniósł odrobinę deszczu, ale przed nami było wyzwanie znalezienia noclegu na jutrzejszą noc. Dziś bowiem przybywała załoga, która przejmowała jacht i prowadziła go ku portom w Liverpool’u. poszukiwania, które prowadziłam z Arturem, zajęły nam trochę czasu. Kilka miejsc wyszukanych wcześniej przez mojego towarzysza niestety nie zdało egzaminu żegnając nas ciepłym uśmiechem recepcjonistek już w drzwiach. No kto by pomyślał, że to miasto, urocze skądinąd miało w tym czasie taki opór turystów, a jednak.

Po kilku próbach nic nie stało na przeszkodzie zrealizowania mojego planu i udania się do niezwykle prężnie działającej informacji w ogromnym renesansowym budynku. Tam cierpliwie stojąc w niemałej kolejce oczekiwaliśmy audiencji przy jednym z „okienek”. W stosownej chwili przedstawiliśmy miłej blondynce nasze roszczenia i oczekiwania w temacie wolnych i przede wszystkim tanich miejsc noclegowych dla wycieńczonych żeglugą dzielnym marynarzy.

Jak się okazało atut posiadania własnych śpiworów był istotną kartą przetargową w kwestii ceny. I tak wersja full - opcja z pościelą za 10 € na wersję bardziej ekonomiczną za 5,5 €. Czyli ponownie zysk. Z rezerwacją wypisaną na stosownym blankiecie poszliśmy sprawdzić gdzie zostaliśmy ulokowani przez uprzejmy ‘touristic service’. Mieliśmy do przejścia niemały kawałek jednej z głównych ulic Bergen. Przestało padać co zdecydowanie podniosło nasze morale. Po kilkuminutowym spacerze dotarliśmy na miejsce, które okazało się być kościelnym przytułkiem z uroczo ciepłą salą koedukacyjną dla sporej ilości ludzi na 3-pietrowych łóżkach. Nie widzieliśmy żadnych przeciwwskazań do potwierdzenia rezerwacji dla kolejnych 11 osób i w ten sposób zostaliśmy włączeni w wielonarodową społeczność tułającą się w różnym celu po świecie. Wracaliśmy dumnie na pokład „Roztocza”. Tam przekazaliśmy uroczą wieść niosącą za sobą wizję snu w ciepłych, suchych warunkach z opcją możliwości skorzystania z gorącego prysznica do woli, samoobsługowej kuchni, darmowego słodkiego poczęstunku w postaci lokalnie produkowanych gofrów. Chyba usłyszeliśmy pomruk zadowolenia, choć pewne małe obawy tkwiły we mnie jak nasza dzielna załoga zareaguje na piętrowe wersje hostelowych łóżek.

W między czasie w okolice przystani dotarli przedstawiciele następnej załogi. W porównaniu z naszym doświadczonym Kapitanem, jego następca wyglądał hmm… dość niepozornie, ale może pozory mylą. Zajęci odnową biologiczną jachtu nie zwracaliśmy szczególnej uwagi na wydarzenia jakie rozgrywały się wokół nas aż do chwili kiedy w porcie pojawiła się najnowsza wersja „Latającego Holendra” w postaci niebywale wypasionego norweskiego jachtu.

Piękna, majestatyczna jednostka z wyjątkową lekkością unosiła się na wodach kanału. Wspaniale kontrastująca zieleń żagli z wypolerowanym niemal do białości drzewem tekowym na pokładzie tworzyła krajobraz pełen spokoju i naturalnej czystości. A jakżeż mogło być inaczej kiedy obserwując komputerowe manewry z zaciekawieniem przypatrywaliśmy się dziwnym rucham 7 osobowej załogi na 35-metrowym pokładzie. A tam 4 osoby stawione wzdłuż burty trwały w pogotowiu wyłożenia obijaczy … ale jakich!!!! Eleganckie, zielone jak wszystkie inne detale, obijacze w kształcie prostokątów zostały wystawione z lewej burty i umocowane na relingach, ale żeby nie doszło do i zabrudzenia, pomiędzy kamiennym nabrzeżem a obijaczami wsunięto dodatkowe, drewniane płyty.

Jakaś abstrakcja, rodzi się pytanie do czego służą obijacze w wersji podstawowej? Spojrzeliśmy skromnie na nasze wysłużone gumowe wyposażenie jachtu, nigdy nas nie zawiodły więc chyba się sprawdzają. Na zacumowanej „Naridzie” rozpoczęły się ruchy porządkowe na pokładzie. Wszyscy boso lub w lekkim obuwiu z namaszczeniem naciskali kolejne kolorowe przyciski na kilku konsolach kątem oka obserwując towarzyszące temu zjawiska w postaci samo zwijających i rozwijających się cum, rollfoków, rollbomów, elektronicznych wyświetlaczy wszelkich użytecznych informacji na małym ekranie umocowanym na grocie. W tym momencie jasnym stało się, że obsługa nawet tak dużego jachtu podparta wszechobecną elektroniką to przysłowiowa bulka z masłem. Oczami wyobraźni widzieliśmy już rzeź owe załogi na środku Atlantyku w momencie zamiany ich cuda na nasze „Roztocze”, gdzie czasami cała załoga miała pełne ręce roboty na 18,5 metrach przy manualnej obsłudze wszystkich mechanizmów.

A kolejne ciekawe rzeczy działy się nadal.

Zielono-swetrowa załoga zmieniła nieco wygląd na mniej oficjalny i wykładając wycieraczkę przed trap, z obuwiem na zmianę w ręku wyszła na ląd. Przyglądaliśmy się tym rucham z narastającym zaciekawieniem. Myślą wróciłam do naszego kubryku, wspominając niezliczone sztuki obuwia mieszające się ze sobą, unosząca się woń wskazująca na pewien znaczny stopień ich użycia. Wycieraczka….. owszem jakaś szmata się zawsze gdzieś znalazła ale żeby nadawać jej aż tak zaszczytną funkcję, chyba nikt na to nie wpadł, bo i po co, przelewające się fale skutecznie czyściły pokład. Wróciliśmy spokojnie do swoich porządkowych prac. Wątpliwie ulubionym momentem od niemal początku stało się czyszczenie zęzy pod zejściówką w nastroju słów wypowiedzianym jeszcze w porcie w Narwiku, kiedy z pewnym obrzydzeniem Marcin ze Sławkiem obciętą butelką wybierali śmierdzące aż do wstrętu zlewki, iż szambo nigdy nie będzie perfumerią. Było to bolącą prawdą ale wielu przeszło tę próbę z sukcesem.

Zbliżał się wieczór. Późno popołudniowe krótkie wycieczki na miasto zaowocowały serią wspaniałych zdjęć zachodu słońca, w kolorach wspaniałej tęczy jaka otoczyła cichy o tej porze port. Zmienna załoga postanowiła skorzystać z gościnności pokładu „Roztocza” i części żagiel-koi aby dotrwać do jutrzejszej odprawy. W jednej chwili pojawiły się trzy gitary, kilka chętnych gardeł do śpiewu, dwie misy ponczu rumowego. To była chwila, która rekompensowała wszelkie trudy minionego rejsu. Nasz śpiew roznosił się głośnym echem po okolicy wzbudzając przyjacielskie zainteresowanie okolicznych przechodniów. A tej właśnie prawdziwie żeglarskiej atmosfery zabrakło na uśpionym pokładzie „Neridy”. Tym razem to oni mogliby nam pozazdrościć.

W upływem czasu coraz mniejsze grono kołysało nas do snu melodią szant. To była ostatnia noc jaką spędzaliśmy w naszych kojach, w gościnnym kubryku, który był świadkiem różnych zdarzeń, zwierzeń, tajemnic. Lekko zawilgocone powietrze już nikomu nie przeszkadzało.

Dzień przywitał nas błękitem nieba i niebywałą ciepłością. W pięknym słońcu rozpoczęliśmy wyładunek naszych nadszarpniętych zębem czasu rejsu licznych bagaży, pakunków, resztek prowiantu, śpiewników i jednej gitary. Na nabrzeżu szybko zaczęła rosnąć pokaźna góra plecaków. Ze śpiewem na ustach przy dźwiękach ocalałej z serii sztormów gitary oczekiwaliśmy na przyjazd umówionego już wcześniej życzliwego kierowcy busa, który wczoraj przywiózł naszych zmienników.

W składzie połowy załogi ale z bagażami jej całej ruszyliśmy w stronę upatrzonego schroniska. Kapitan wraz z oficerami pozostali na posterunku aby z zachowaniem wszelkich procedur przekazać jacht w nowe ręce. Po krótkim, zaledwie 15 min kursie znaleźliśmy się przed białymi ścianami starego budynku, którego drzwi niestety pozostały zamknięte na najbliższe 2 godziny w związku z dokonywanymi porządkami przez personel. My, no cóż, nie mając nic ciekawszego do roboty zajęliśmy się pasją tworzenia programu artystycznego powstałej właśnie w naszym składzie Polonii na obszarze Norwegii. Ponownie w ruch poszła gitara, śpiew a nawet tańce. Wzbudzaliśmy przyjacielskie uśmiechy przechodniów a zarazem odrobinę przerażenia w oczach młodego personelu naszej noclegowni, bowiem jak się okazało znaleźliśmy się w cokolwiek uprzejmym ale za to mocno katolickim schronisku, gdzie pierwszą zasadą życia był bezwzględny zakaz spożywania alkoholu we wnętrzach i zewnętrzach budynku. Hmmmm … trochę nam to nie wyszło, ponieważ fakt odkrycia w okolicy wyjątkowo dobrze zaopatrzonego centrum handlowego z opcją dość

taniego, jak na te warunki piwa, nie pozostała nam obojętna. Dwa kursy wykonane w tamtym kierunku i niezwykłe słońce tego dnia sprawiło iż nasza twórczość rozwijała się dość sprawnie nabierając z każdą minutą rozpędu.

W tak sprzyjających okolicznościach przyrody doczekaliśmy się pełnego składu załogi i otwartych drzwi do hostelu. Tam w dalszej miłej atmosferze zajęliśmy pozycje na przydzielonym kawałku powierzchni na trzypoziomowym zestawie łóżek. Adaptacja nowego miejsca nie trwała długo. W planach mieliśmy jeszcze eskapadę kolejką na Victoria Peak skąd można podziwiać wspaniałą panoramę miasta, a przy tak nieskazitelnie błękitnym niebie byłoby wręcz grzechem ominięcie tej niewątpliwej atrakcji. Kilkuminutowy przejazd oszkloną kolejką już w czasie drogi dostarczył nam już niezapomnianych wrażeń, ale kulminacja nastąpiła dopiero na szczycie. Tam ujrzeliśmy niemal z lotu ptaka to wszystko co otaczało nas jeszcze niedawno na pokładzie „Roztocza’. A i sam jacht, jak mały okaz modelarski stał spokojnie przy nabrzeżu czekając na nowe wyzwanie. Widoki były niesamowite. Kolorowe dachy niskich domków wtapiały się w krajobraz zielonych wzgórz, porozcinanych wijącymi się fiordami. Palące wręcz słońce zdawało się jedynie potwierdzać że niewątpliwie jest lato. Temperatura sięgnęła rzadkiej 20 kreski a my chłonęliśmy ją całością naszych niedogrzanych ciał, wylegując się na kamiennych schodach. Chciałoby się powiedzieć chwilo trwaj, ale czas nie trwa …. Zdecydowaliśmy się na pieszy spacer z powrotem, po drodze zahaczając o liczne krzaki czarnych jagód. Ten ostatni dzień na pewno był idealnym zwieńczeniem naszej morskiej tułaczki. Wracaliśmy stromymi zboczami wzgórza. Szliśmy niby w dół a mimo to odczuwaliśmy jakieś postępujące zmęczenie.

Celem naszym był wcześniej upatrzony sklep z lokalnym piwem i cichy skwer, gdzie moglibyśmy złożyć na chwilę nasze zmęczone kości. Zupełnym przypadkiem owym skwerem okazał się mały dziedziniec gotyckiego kościoła z przyjaźnie nastawionym zapleczem ławek i stołu, w cieniu sporych rozmiarów tutejszego świerka. … tak upływały nam ostatnie godziny słonecznego popołudnia w Bergen. Postanowiłam z Piotrem, pomimo wzrastającego głodu, zobaczyć jeszcze jakiś kawałek miasta, do którego chyba nie szybko wrócę. Dokonaliśmy dalszej dokumentacji urokliwych uliczek i w towarzystwie zachodzącego słońca wróciliśmy do schroniska.

Tam zaczęła się wspaniała chwila wspomnień przeglądania setek zdjęć zgranych z kilku funkcjonujących non stop aparatów. Emocje związane z przeżyciami 3 tygodni niełatwego rejsu mieszały się ze wspaniałym zapachem domowych gofrów serwowanych przez tutejszą kuchnię, okraszonych wg uznania dowolnie wybranym w smaku dżemem.

Najbardziej wytrwali przegląd slajdów kontynuowali do późnych godzin nocnych. Cisza nocna obowiązująca wszystkich ogarnęła naszą międzynarodowo-koedukacyjną salę. Jakiś spóźniony podróżny, światłem latarki rozciął panujący mrok. Noc wypełniał spokojny oddech licznych tej nocy globtroterów.

Sen przewijał dni rejsu jak w kalejdoskopie. Wspomnienia gniewu oceanu, białych nocy mieszały się ze złotymi sentencjami, których mądrością żyliśmy prze 23 dni. Głośne opinie na temat:

- wyglądu Z-cy Kapitana Sir Zbyszka iż nie jest stary jest tylko kosmetycznie zaniedbany,

- że wódka zabija powoli ale nam się nigdzie nie śpieszy

- żebyśmy nie robili głupot, chyba że głupota zrobiona mądrze ma sens……

Ostatni dzień wakacji, ostatni dźwięk budzika postawił mnie na nogi na wysokości 3-go poziomu łóżka jakieś 40 m npm. Świeże pieczywo, lokalny rynek nabiałowy, wędzony łosoś, odrobina czekolady i gorąca herbata stanowiła wspaniałe rozpoczęcie dnia, który jednocześnie kończył naszą morską przygodę….

 

Za nami pozostały spienione wody północnego Atlantyku, chłód wiejący znad lodowej czapy Jan Mayen, godziny sztormów, będące niezłym chrztem dla oceanicznych pierwszaków, słońce Islandii skąpane w niezliczonej ilości zimnej i krystalicznie czystej wody wylewającej się wprost ze środka ziemi, urocze porośnięte trawą malutkie domki starego miasta Thorshavn na Wyspach Owczych, wspomnienia historii pierwszych osadników, którzy ujarzmili surowy krajobraz zielonych wzgórz na Szetlandach, a przede wszystkim bezkres oceanu, który w różnych porach dnia i nocy otaczał nas po horyzont, zza którego raz za razem wychylało się słońce, ocean przed którym po raz kolejny poczuliśmy stosowny respekt, ale też dzięki któremu mogliśmy urzeczywistnić kolejne marzenie…………..