Czas płynął jak zwykle za szybko więc spakowaliśmy nasze podróżne mandżury i ruszyliśmy w interior. Naszym celem była winem i szczęściem płynąca Kachetia.... Przez stepowe bezdroża przedarliśmy się pod granicę z Azerbejdżanem, do klasztoru Dawid Garedża, który w VI wieku założyło 13 syryjskich ojców, a w którym znajdowała się słynna szkoła malarstwa freskowego. Ta niezwykła budowla powstała na szczycie wzgórza, sprawiając iż była niemal nie do zdobycia ze swoimi gładkimi, wysokimi ścianami, połyskującymi w słońcu.
Po drodze zatrzymaliśmy się w małej wiosce Udabno (pol. pustynia), to osada zamieszkana głównie przez przesiedleńców z górskiego regionu Swanetii i licząca około 300 osób. Obecnie główną i niezaprzeczalną atrakcją tej okolicy jest jednak Oasis Club Udabno oraz niedawno otwarte polski hotelik i hostel, prowadzone przez parę polskich turystów, którzy urzeczeni pięknem Gruzji postanowili tu zostać – Kingę i Ksawerego.
Oasis Club Udabno dysponuje dwoma rodzajami noclegów: można wynająć mały domek lub tańsza opcja – miejsce w jednym z dwóch pokoi 10-osobowych w hotelu.
Khutebi Hotel – cztery drewniane domki ze szklaną ścianą i widokiem na step. Każdy wyposażony w łazienkę (toaleta/prysznic) oraz minitaras. W domku może spać do czterech osób. Ręczniki dostępne na życzenie. Śniadanie jest wliczone w cenę.
Udabno Hostel to hostel ze wspólną kuchnią, łazienką i tarasem z widokiem na step. Do dyspozycji gości są dwa pokoje 10-osobowe. Śniadanie wliczone jest w cenę.
Serdecznie polecamy nie tylko to miejsce ale całą krainę, w której chowa się zamierzchła historia tego niezwykłego kraju.
W drodze powrotnej odwiedziliśmy jedną ze słynnych winnic, gdzie nie mogło obyć się bez degustacji lokalnych gatunków wina jak i czaczy, czyli rodzaju samogonu, domowego destylatu z moszczu winogron. No podobno rewelacja... Nie odnalazłam się, pozostałam przy winie:). Na koniec dnia, krętą drogą dotarliśmy do Signagi, gdzie można wziąć ślub kiedy się chce i z kim się chce i podobno biznes zaczyna rozkwitać, może się ktoś skusi. Taki gruziński Las Vegas
Kolejny dzień i kolejne wyzwanie. Przed nami majestatyczne góry Kaukazu. Gruzińską drogą wojenną jedziemy do Stepancmindy, dawnej Kazbegi, u podnóża góry Kzabek - 5047 m n.p.m. Słynna już Gruzińska Droga Wojenna to ponad 200 kilometrowa drogi, łączącej Tbilisi w Gruzji z Władykaukazem w Rosji. Wybudowana na przełomie XVIII i XIX wieku przez Imperium Rosyjskie w celu umocnienia pozycji na terenach ówczesnego Królewstwa Kartlii i Kachetii po podpisaniu Traktatu Gieorgijewskiego w 1783 roku. Jej budowa pochłonęła ogromne jak na owe czasy nakłady finansowe i choć dla regularnego ruchu została otwarta już w 1799 roku, to przeprawa przez góry nadal była bardzo ciężka, a przejazd zajmował średnio około 60 dni. W 1801 roku, po włączeniu terenów Kartlii i Kachetii do Imperium Rosyjskiego, rozpoczęto jej przebudowę jednak jej właściwa modernizacja na większą skalę, rozpoczęła się jednak dopiero w latach 1811-1816, kiedy droga weszła administracyjnie pod nadzór drogowy Imperium Rosyjskiego. W tym czasie na trasie Gruzińskiej Drogi Wojennej powstało też 11 stacji, gdzie m.in. zapewniano bezpłatny nocleg, jak również funkcjonowała poczta (do tej pory stary budynek poczty znajduje się w Gudauri). Stacje te powstały w: Balcie i Larsie (na terenie współczesnej Rosji) oraz kolejne, znajdujące się już w Gruzji: Kazbek (gruz. Stepancminda), Kobi, Gudauri, Mletach (Górna i Dolna), Pasanauri, Ananuri, Duszeti, Cilkani, Mcchecie oraz Tbilisi.
Tym razem natura ma nad nami przewagę. Wyjeżdżamy w mlecznej mgle. Przez szyby nie widać nic na odległość jednego metra. Podobno po drodze przekraczamy Przełęcz Krzyżową - 2385 m n.p.m. i znany pomnik przyjaźni radziecko- gruzińskiej. Na szczęście będzie nam dane zobaczyć to w drodze powrotnej, kiedy zza ciężkich chmur wyjdzie cudowne słońce.
Raz za razem mijamy wybudowane po drugiej wojnie światowej, przez niemieckich jeńców, wzdłuż drogi długie, betonowe tunele, które w zimie są wykorzystywane jak droga, kiedy ta jest na pewnych odcinkach zasypana śniegiem.
Tu musze dodać wzmiankę o naszym super kierowcy. Zaza to uśmiechnięty, rudowłosy, (tym samym niczym z urody nie przypominający Gruzina), człowiek, który bez ograniczeń woził nas po bezdrożach. I jak to już ze słynnych opowieści wiemy, że lokalni kierowcy wręcz histerycznie nie znoszą jak ktoś jedzie przed nimi, zatem jak możecie sobie wyobrazić, że jazda po drogach była dość ekscytująca. Wyprzedzanie nie trzeciego to norma, żadnych ograniczeń prędkości i luźny zimny łokieć przy każdym manewrze. Był rock&roll
Szczęśliwie jednak dotarliśmy do miasta Stepancminda (dawniej Kazbegi), które jest ostatnim większym miasteczkiem przed granicą gruzińsko-rosyjską, leżącym u stóp Kaukazu i zamieszkiwanym przez ponad 1000 mieszkańców. Nazwa miasteczka pochodzi od św. Szczepana (Saint Stephan) - prawosławnego mnicha, który zbudował w tych rejonach swoją pustelnię.
Stąd też, jeszcze tego samego popołudnia wyruszyliśmy na trekking do monastyru Tsminda Sameta z XVII wieku (Cminda Sameba - Święta Trójca) –położonego niedaleko wioski Gergeti, na lewym brzegu rzeki Terek - symbolu Gruzji, położonego na wysokości 2170 m n.p.m.
Trudno znaleźć źródła, dotyczące powstania cerkwi, ale wg szacunków historyków sztuki cerkiew oraz dzwonnica zostały zbudowane w XIV wieku. Przypuszczalnie w XV wieku dobudowano do cerkwi przylegający do niej budynek. W czasach ZSRR odprawianie nabożeństw w cerkwi było zakazane, ale obiekt stał się popularnym miejscem wypraw turystycznych. W 1988 r. władze radzieckie zbudowały do cerkwi kolejkę linową, ale niezadowoleni z tego mieszkańcy miasteczka, po niedługim czasie ją rozebrali (w dolnej stacji mieści się obecnie muzeum). Od grudnia 2018 r. do cerkwi prowadzi asfaltowa droga.
Z Anią zdecydowałyśmy się na pieszą wspinaczkę i to był super pomysł. Wchodziłyśmy po dobrze oznakowanym szlaku, pełnym udogodnień, jak drewniane poręcze i schody ale też super widoków. Wokół nas rozciągał się po horyzont krajobraz surowych skał, sięgających błękitnego nieba. Co chwila odwracałyśmy się za siebie, żeby zobaczyć zachwycającą Gruzję. A było na co popatrzeć. Popołudniowe słońce kładło cienie na zboczach gór, a jesienne barwy tworzyły piękną mozaikę czerwono-brunatnych kolorów połonin i lasów. Niezapomniane pejzaże.
Wieczór spędziliśmy całą grupą w lokalnej restauracji, racząc się gruzińskimi potrawami i całkiem niezłym piwem, choć to kraj winem płynącym. Po tak intensywnym dniu sen przyszedł szybko.
Cudownie słoneczny poranek zapowiadał, że są szanse na przyjrzenie się drodze, którą zaledwie wczoraj mijaliśmy w całkowitej mgle. Czyli mijamy słynną Przełęcz Krzyżową - 2385 m n.p.m. z małym cmentarzem niemieckich jeńców. Zjeżdżając z gór, krętą jak serpentyna drogą mijamy budowę, która w jest już w zaawansowanym stanie a jej celem jest skrócenie drogi przez góry, zwłaszcza dla ciężkiego, drogowego transportu, płynącego szerokim strumieniem z Rosji. Prace wykonuje chińska korporacja i widać, że znają się na rzeczy. A ma to być tunel o długości ok 50km, który ma skrócić drogę nawet do 4h.
I kolejna atrakcja. Wielki kolorowy i w zasadzie bardzo ciekawy i atrakcyjny pomnik przyjaźni radziecko- gruzińskiej, znajdujący się tuż za Gudauri, nad przepaścią Czarciego Wąwozu, nazywany również „Arką Przyjaźni” czy „Panoramą”. Budowla, mierząca 70 metrów długości, została ukończona w 1983 roku z okazji 200-lecia podpisania Traktatu Gieorgijewskiego. Powstała według projektu Giorgiego Czikawy, który wraz z Zurabem Dżalachania jest równiez autorem słynnego, znanego każdemu studentowi architektury post-konstruktywistycznego budynku Ministerstwa Infrastruktury z 1975 roku, który obecnie mieści siedzibę Bank of Georgia. To naprawdę robi niesamowite wrażenie, nawet jeśli dziś to symbol wątpliwej przyjaźni.
Zbliżamy się do Mcchety, stolicy starożytnej Iberii, która do VI w. była stolicą Gruzji, a właściwie starożytnego Królestwa Iberii, czy Kartlii). Mccheta wraz z katedrą Sweticchoweli oraz monastyrem Dżwari, czyli Monastyrem Krzyżowym, to miejsca związane z początkami chrześcijaństwa na terenie Gruzji i postacią św. Nino. Dodatkowo położone są one w malowniczym miejscu, bo tuż przy zbiegu dwóch rzek – Mtkwari i górskiej Aragwi i znajdują się na Liście Światowego Dziedzictwa UNESCO.
Nieopodal Mcchety, po przeciwnej stronie rzeki Mtkwari, położona jest starożytna twierdza Armazi, w której znajdowała się właściwa, pierwsza siedziba władz gruzińskiego królestwa Kartlii. Założona przez króla Farnawaza I w III w. p.n.e., została zniszczona w czasie najazdu Arabów w 730 r. n.e. Obecnie niewiele osób odwiedza to miejsce, a warto chociażby z dwóch względów: wspaniałych widoków, jak również możliwością wejścia po drabinie do jednej z pieczar modlitewnych. My co prawda też nie odwiedziliśmy tego miejsca ale będziemy polecać.
Nasza wyprawa przez Gruzję się rozpędza. W drodze do zielonego Borzomi, słynnego kurortu i uzdrowiska z czasów sowieckich, odwiedzamy zamek w Ananuri, z przełomu XVI i XVII wieku. A później zaglądamy do skalnego miasta Upliscyche, pochodzące z epoki brązu, a będące dawną rezydencją królów gruzińskich. Zanim jednak tam dotrzemy przejeżdżamy przez Gori, miasto Stalina, gdzie chętni mogą zwiedzić muzeum poświęcone, wciąż sławnemu wśród mieszkańców dyktatorowi. Nie skorzystałam, choć trzeba przyznać, że budynek wystawili mu okazały, wraz z rodzinnym domem, przeniesionym tu z gór, gdzie się rzekomo urodził. Nie zabrakło też prywatnej salonki, którą stanowił wagon kolejowy, w kolorze butelkowej zieleni i wyposażony jak na prywatny „Orient Express” przystało. Mimo lokalnego uwielbienia dla Stalina to jednak historia w znacznej części mówi prawdę i zupełnie nie ma się kim zachwycać. Raczej jest to smutna przeszłość…
Zdecydowanie lepiej czuliśmy się w skalnym mieście Uplisciche, z epoki brązu, rezydencji królów, którego pochodzenie datuje się na V wiek p.n.e., a które zbudowano na skalistym brzegu rzeki Kury. Znajdziemy tu pięknie zachowane budowle, pomieszczenia mieszkalne, sakralne, których styl jest mieszanką unikatowych stylów kulturowych Anatolii i Iranu, a także architektury pogańskiej i chrześcijańskiej. W czasach najazdów muzułmańskich na Tbilisi było one czynną fortecą, broniącą dostępu do tego miasta.
W 2007 roku Uplisciche zostało wpisane na gruzińską listę informacyjną UNESCO – listę obiektów, które Gruzja zamierza rozpatrzyć do zgłoszenia do wpisu na listę światowego dziedzictwa UNESCO.
Po tych starożytnych wrażeniach wieczór spędzamy w Borzomi. Wspomniane już uzdrowisko to też źródło słynnej na świecie wody mineralnej o tej samej nazwie. Spacer do po dawnym parku zdrojowym przypomina nam nieco znany Nałęczów ale lata świetności tego miejsca minęły bezpowrotnie kilka dekad temu, a szkoda. Miasteczko jest, co prawda, w jakiejś części rewitalizowane. Powstają nowe aleje parkowe, jest kilka sprawdzonych i polecanych restauracji z jak zwykle świetną gruzińską kuchnią. Całość robi dość urocze wrażenie. Tutejsza architektura to przykład misternie zdobionych werand, balkonów, fasad. Uliczki wkomponowane w górski krajobraz przenosi nas w myślach w okolice krynicy Górskiej. Jest rzeczywiście pięknie ale wydaje się, że jeszcze daleka droga przed władzami do odbudowania dawnego uzrowiskowego imperium.
Następnego dnia czeka nas niezwykłe spotkanie z historią Królowej Tamar, która jest jedną z kluczowych postaci w gruzińskiej historii. Za jej panowania Gruzja zyskała na znaczeniu na międzynarodowej arenie. Za jej czasie powstało skalne miasto-klasztor Wardzia, wydrążone w skalnej, tufowej ścianie na wysokości 1300 m n.p.m. na zboczy góry Eruszeli. Miasto zaczęto budować jeszcze za czasów Jerzego III w ok 1185 roku ale ukończono właśnie przez jego córkę Tamar. W mieście zainstalowano skomplikowany system nawodnień pobliskich pól uprawnych. Jedyny dostęp do klasztoru zapewniało kilka dobrze ukrytych tuneli blisko rzeki Kury.
Jaskinie umieszczenie są w rzędach na stromym, skalnym zboczu, gdzie pomiędzy mnóstwem ukrytych ścieżek i tuneli jest klasztor, sala tronowa oraz ponad 3000 komnat umieszczonych na 13 kondygnacjach (piętrach), piwnice i winiarnie. Twierdzę, której dziś możemy zobaczyć jedynie fragment, w 1283 roku nawiedziło trzęsienie ziemi, które zniszczyło około dwóch trzecich miasta, odkrywając jego komnaty oraz niszcząc kompletnie system nawodnień. Budowlę, wykorzystywano w XII i XIII wieku. Była również schronieniem w czasie licznych wojen. W czasach jej świetności mogło tu mieszkać nawet 60 tysięcy ludzi. Z tego niezwykłego miejsca wracamy na nocleg do Borzomi a potem już kierunek Kutaisi.
W drodze do tego jednego z najstarszych miast na świecie, przejeżdżamy przez industrialny krajobraz miasta Chiatura. Jest ona położone w dolinę, między dwoma masywami górskimi. Za czasów ZSRR była tu dobrze prosperująca kopalnia manganu. Dziś po latach świetności pozostała jedynie sieć kolejek linowych, którymi odbywa się transport miejski, ze względu na duże różnica poziomów. Kolejki zostały nazwane przez brytyjski Daily Mail "trumnami Stalina", że względu na swój niespotykany wygląd i klimat. Częściowo dawne fabryki są opuszczone a miasteczko robi trochę przygnębiające wrażenie...
I czas na Kutaisi - jedno z najstarszych miast na świecie i jedno z tych do których nie specjalnie będę wracać. Gdyby nie wyjątkowe przyrodnicze atrakcje wokół to bez żalu ominęłabym je na trasie wyprawy. Ale pozostało kilka pamiątkowych ujęć uliczek i miejskiego targu oraz niezwykłego klasztoru Katskhi Pillar, który zwiedziliśmy dojeżdżając do Kutaisi.
Kolumna Katskhi to naturalny wapienny monolit znajdujący się we wsi Katskhi, ma około 40 metrów (130 stóp) wysokości i wychodzi na małą dolinę rzeki Katskhura. Skała z widocznymi ruinami kościoła na górnej powierzchni o wymiarach ok. 150 m2, czczona jest przez miejscowych jako Kolumna Życia i symbol Prawdziwego Krzyża. Pochodzi prawdopodobnie o z X wieku.
Wyjazd z Kutaisi jak zwykle odbył się wczesnym porankiem, ponieważ tego dnia naszym celem były atrakcje, których nie opisały jeszcze przewodniki. Zaczęliśmy od wąwozu Martvili, gdzie można wyjątkowo wypocząć w zaciszu zieleni, spacerując wzdłuż górskiej rzeki z uroczymi wodospadami. Ten spacer to zaledwie kilkaset metrów ale warto. Kolejny punkt programu to wąwóz Okatse, gdzie spacer odbywa się metalową kładką, zawieszona nad głębokim kanionem. To już zupełnie inna, znacznie ciekawsza atrakcja i wrażenia gwarantowane, zwłaszcza na wysuniętej na 30 m w głąb wąwozu platformie.
Na koniec dnia znaleźliśmy się w jaskini Prometeusza. Niezwykłe miejsce, piękne groty, wszelkie formacje skalne w najróżniejszych kształtach, dźwięk i światło... Absolutnie wyjątkowa jaskinia... jak cała Gruzja.
Żegnając się z Kutaisi ruszamy do niezwykłej, północnej krainy Swaneti. Po drodze robimy jeszcze szybki przystanek przy Monastyrze Gelati, który został ufundowany w 1106 przez króla Dawida IV Budowniczego (1089-1125). Legenda mówi, że król osobiście brał udział w jego budowie a po swojej śmierci został tam pochowany. Według tradycji, w sekretnym miejscu na terenie klasztoru została później również pochowana zmarła w 1213 r. królowa Gruzji Tamara. Przez długi czas monastyr był jednym z głównych kulturalnych i intelektualnych ośrodków w Gruzji. Znajdowała się w nim akademia, która skupiała gruzińskich naukowców, teologów i filozofów. Okazała budowla swoim pięknem dorównuje najstarszym zabytkom w tym kraju, została również w latach dziewięćdziesiątych wpisana na listę dziedzictwa UESCO, ze względu na niezwykłe freski i malowidła wewnątrz świątyni. Jednak po renowacji, z powodu zbyt dużej ingerencji w starożytne mury została usunięta w tej listy. Może szkoda, ale mimo to robi spektakularne wrażenie.
Kręta górska droga prowadzi nas do Mestii, stolicy pięknej Swanetii, to na co czekałam najbardziej. Mekka wszystkich pasjonatów gór wysokich i jedno z najbardziej niedostępnych miejsc Gruzji. To kraina pełna górskich pasm, pokrytych lodowcami, zielonych, malowniczych dolin, ze starą XI wieczną zabudową, zamieszkała przez twardych Swanów, którzy jeszcze do niedawna żyli we wspólnotach plemiennych. Charakterystycznym elementem krajobrazu są kamienne wieże, spełniające niegdyś funkcję obronną a służąc jako schronienie dla ludności w przypadku zagrożenia. Tego dnia, z Anią i Pawłem, wyruszyliśmy na trekking do sławnego krzyża, położonego na ok 2150 m n.p.m. Wyprawa była niełatwa, przewyższenie ok 750 m na długości 1,3 km dało się we znaki ale jak zwykle warto było. Co prawda mieliśmy już chwile zwątpienia ponieważ to nie był oczywisty szlak oznaczony jak na ścieżkach w Polsce. Prawie mieliśmy się już wycofać, ponieważ nie mogliśmy znaleźć właściwej drogi, czego nie można było powiedzieć o krowach, które są integralną częścią górskiego krajobrazu, wolno pasące się dosłownie wszędzie. A różnica nachylenia zbocza zupełnie nie robi na nich większego znaczenia. Jedna z nich spotkaliśmy także na szlaku, albo ona nas... Nie wchodziliśmy sobie w drogę nad górami zaległa tajemnicza mgła, która spowiła wszelkie widoki, ale to tylko nadało wyjątkowego charakteru naszej wędrówce.
Dojście na przełęcz wycisnęła z nas siódme poty. Powłócząc nogami dotarliśmy wreszcie do krzyża, ledwo widocznego w otaczającej nas mlecznej mgły. Ten unikatowy w swoim rodzaju krajobraz zapadł nam w pamięci. Każdy może wejść sobie na szczyt w słońcu, kiedy za plecami są nieziemskie widoki ale nie każdy trafia na londyński klimat w górach w Gruzji.
Mestia… położona na wysokości 1500 m n.p.m. jest niewielka. Mieszka tu zaledwie 2 tysiące osób ale i tak stanowi ona centrum administracyjne regionu Megrelia-Górna Swanetia, gdzie wybudowano nawet lotnisko imienia Królowej Tamar. Jedno z tych wzbudzających słuszne emocje przy manewrach przy starcie czy lądowaniu. Jest to także przykład niezwykłych zabytków średniowiecznej swańskiej architektury, kultury materialnej i etnografii. I to dzięki temu miasteczko zostało wpisane na listę światowego dziedzictwa UNESCO.
Nasz drugi dzień to ekscytująca podróż do miasteczka Uszguli, najwyżej położonej wsi w Swanetii. Przejazd dostarcza dużo wrażeń, ponieważ czasami jest tu już betonowa droga, czasami jest szyte a czasami nie ma nic, czyli prawie nie ma drogi, a to tylko 47 kilometrów, pokonywane przez całe 2 h. W Uszguli mieszka zaledwie kilkaset osób. Tutaj możemy obejrzeć opisywane już średniowieczne wieże, w ilości 30 sztuk, cerkiew Lamaria i wybrać się na kolejny trekking, tym razem pod lodowiec. I właśnie to jest warte wszystkiego. Surowy krajobraz, słońce rozwierające ośnieżone szczyty i wszechobecna cisza. Coś czego nie znajdziemy nigdzie indziej i po co przyjeżdża się w Kaukaz... aż trudno dodawać więcej żeby nie napisać za dużo, a żeby każdy chciał tego doświadczyć.
W tym miejscu zatrzymam się na chwilę na kilka słów refleksji o Gruzji, którą można pokazać na zdjęciach ale nie można jej przekazać. Zapachu gruzińskiej kuchni, śpiewu, przyjaźni mieszkańców nie odda żaden kadr. A już sam przejazd przez Gruzję to przygoda. Na górskich drogach 4x4 to konieczność. Gruzińscy kierowcy nie uznają faktu bycia drugim na drodze, więc siedzą na ogonie jednostki z przodu, następnie wyprzedzają w dowolnej konfiguracji, na trzeciego, na ciągłej, pasem awaryjnym, pod górę i na zakręcie do tego wokół wszędzie swobodnie poruszają się krowy, nic sobie nie robiąc z samochodu, jadącego na czołówkę. Ona ma pierwszeństwo, wszędzie i zawsze. A spotkacie nie w przydrożnych rowach, na górskich stokach, na pasie zieleni na autostradzie, zupełne no limits .
Ale Gruzja to też tysiące samotnie żyjących psów, którym życie tutaj nie szczędzi trudnego losu. Porzucone, niechciane, albo urodzone już na ulicy. To najsmutniejszy widok jaki kiedykolwiek widziałam. I nie to, że Gruzini jakiś je źle traktują ale tak bardzo brakuje im miłości, przytulenia a przede wszystkim jedzenia.
Bezdomniaki okupują wszelkie parkingi, ulice, przystanki, stacje benzynowe, hotele. Są wszędzie tam, gdzie może się pojawić człowiek i dać coś do jedzenia. A często tym człowiekiem jest turysta. Dlatego, jeśli wybierzecie się do Gruzji pamiętajcie o tych bidulach i weźcie trochę więcej jedzenia również dla nich. Są spokojne, czekają z pokorą aż ktoś coś im da, a niektóre z nich to prawdziwy obraz rozpaczy. Śpiąc gdziekolwiek miałam wrażenie, że próbują przetrwać w letargu permanentny głód. Gruzini nie są z tego dumni ale nie funkcjonują tu takie rzeczy jak schroniska. A my możemy pomóc
Batumi, nasz ostatni przystanek a zarazem legendarny, nadmorski kurort Gruzji. To miasto to eklektyczne połączenie starego, zabytkowego centrum, nowoczesnej nadmorskiej architektury i socrealistycznej zabudowy mieszkalnej. Majestatyczne kamienice, z nieco nadszarpniętą czasem, elewacją, skromnie ustępują miejsca niezwykłym budynkom ze szkła i stali, siedmio-kilometrowa promenada, kamienista plaża i słynna ruchoma rzeźba miłosna Ali i Nino, bohaterów powieści z 1937 r.
To również niezwykły, ogromny, leżący na ponad 100 ha ogród botaniczny, gdzie można godzinami spacerować pomiędzy największymi drzewami świata i upajać się zapachem eukaliptusów czy róż.
Batumi, stolica autonomicznej republiki Adżarii, przyciąga urokami nocnego życia, ponieważ po horyzont rozciąga się rozświetlony lunapark, z tańczącymi fontannami i ulicznymi artystami. Czy warto tu spędzić chwilę? Na pewno, choć jest tak bardzo różne od cichej, naszej ulubionej Swanetii...
Na pewno warto poznać Gruzję po swojemu, w swoim tempie, zwracając uwagę na to, co jest dla nas najciekawsze, bo wachlarz atrakcji i natury tego kraju to wciąż nieodkryte karty historii, przyrody, ciekawych ludzi i rewelacyjnej kuchni, okraszonej wspaniałym gruzińskim winem…