Wydarzenia niezwykłe
Mogilno kwiecień 2012-07-04
W poczcie znalazłam grafik tegorocznych rajdów, który przysłał mi Marek, z hasłem – kto pierwszy ten lepszy. Chodziło o zaszczytną rolę kierowcy za kierownicą pięknej Mercedes 128. Długo się nie namyślałam. Zajrzałam jeszcze szybko w plan służbowych wyjazdów i potwierdziłam swoją gotowość.
A wiosna była piękna tego roku i bardzo sprzyjała szaleństwu bez dachu nad głową. Taką bowiem wersją mercedesa mieliśmy odkrywać liczne atrakcje na kolejnym VIII Rajdzie Weteranów Szos po ziemi mogileńskiej. Trasa wiła się dosłownie przez niezwykłe krajobrazy Mogilna, Dąbrówki, Janikowa i Bielic. Już w piątek zebrała się wyjątkowo liczna pasjonatów. My niestety, jak już tradycją się stało, dotarliśmy niemal o północy. Ale za to mieliśmy niebywałą okazję przechadzać się nocą pomiędzy szeregami wspaniałymi pojazdami, które w wygaszonymi silnikami czekały w napięciu na rozpoczęcie rajdu. Z lewej strony parkingu przez Zespołem Szkół w Mogilnie stała rodzina zgrabnych Syrenek, które prześcigały się w elegancji zabytkowych wnętrz i kolorów karoserii. Na przeciwko nich ustawiły się dostojne Wołgi, duże Fiaty, stare motocykle i Nyski. Nasz weteran znalazł poczytne miejsce między maluchem a nieco nadszarpniętym wyraźnie zębem czasu Tarpanem. Nie mniej prezentowaliśmy się wyśmienicie. Zapadła noc więc i my z cicho, nie budząc drzemiących koni mechanicznych ruszyliśmy na poszukiwanie naszego noclegu, który odnaleźliśmy w XIX – wiecznym Dworku Gozdawa. I jakkolwiek znaleźliśmy ciszę, spokój nieco mniej reklamowanych stylowych wnętrz ale z to niewątpliwie romantyczną atmosferę w sąsiedztwie ujeżdżalni koni. Noc jakkolwiek krótka, wypełniona była świeżym, wiejskim powietrzem a poranek stał się chwilą dla wielu ptasich gardeł, które niezmordowanie obwieszczały pierwszy dzień rajdu. Śniadanie na dworskiej stołówce miało charakter nieco wojskowego garnizonu ale dało się z niego co nie bądź uszczknąć dla zamieszkałej na terenie dworku psiej rodzinki… cdn..
Tylko we Lwowie..
Tak było i tym razem.
- o tu już chyba byłam – powiedziałam do Ani, kiedy stanęłyśmy pod lwowską słynną operą. Fontanna rozbryzgiwała krople w słońcu. Weekend majowy czas zacząć. I choć był to już 2 maja to nic nie mogło nam popsuć planów odkrycia tajemnic Lwowa. A skoro już przeżyłyśmy wesołą podróż ukraińskim PKS’em, pełnym kontrabandy i szczęśliwie dojechałyśmy do celu to należało w pełni skorzystać z nadarzającej się okazji na krótką zagraniczną przygodę. Wykorzystując łącza internetowe zamówiłam nam apartament w samym centrum miasta i choć z początku miało być nas więcej to we dwie i tak całkiem sprawnie zaadoptowałyśmy go na nadchodzące noce. Z początku nie wszystko wyglądało tak różowo. Targając bagaże odnalazłyśmy rzeczony adres naszej kwatery, ale za nic nie mogłyśmy się dodzwonić do właściciela kluczy do niego. Szybko doszłyśmy do wniosku, że to jakiś przekręt i należy się udać lepiej na piwo, bo zimno się robi a i tak nic się nie zmieni. O jakież było nasze zdziwienie kiedy jednak, jak się okazało, całkiem sympatyczny autochton pojawił się z upragnionymi kluczami i świeżą pościelą na dziedzińcu kamienicy i wprowadził nas do naszego domu. Udzielił kilku porad, opowiedział o tym i owym, zainkasował należną opłatę i zniknął. Obejrzałyśmy lokum, czyste, przestronne mieszkanie, o jakim można by jedynie pomarzyć. Z uczuciem błogości spojrzałyśmy na wielkie łóżka, kaflowe piece, szkoda że zimne, przytulną łazienkę i w miarę gustowną łazienkę. Zapowiadało się pysznie, choć chłodno, ale cos się wymyśli.
Tym czasem należy się rozejrzeć po okolicy i skreślić jakiś zarys planu co dalej. A dalej to w szybkim tempie zostałyśmy bankrutkami. Bowiem zbyt łatwo wiernie podeszłyśmy do tematów finansowych. Mając nieco światowego bycia w różnych miejscach liczyłyśmy przede wszystkim na współpracę powszechnie znanych bankomatów. I tak w drodze do naszego pierwszego punktu programu, jakim był Rynek i jego wspaniałości podjęłyśmy nierówną walkę ze ścianą. Wybrałyśmy nawet bank, reklamujący się jako część naszej grupy bankowej i jakież było nasze zdziwienie, kiedy po dwóch próbach ściennych i jednej w okienku bankowym okazało się, że z kasy nici.
No to było nie do wiary.
Spojrzałyśmy po sobie. Ok. należy się przestawić z ewentualnych pomysłów zakupowych płaconych gotówką i zostawić żelazny zapas na powrotny bilet a co się uda to płacić kartą. Choć co do tej formy płatności też nie miałyśmy żadnej pewności, że zadziała. Utknęłyśmy w środku cywilizacji z wizją bankructwa. Zaskoczenie trwało chwilę i jedynie potwierdzenie telefonem kosztującym kolejną fortunę, że pomimo tych usilnych prób pobrania środków do życia nic nam z kont nie zniknęło uspokoił nieco sytuację.
Damy radę. Ruszamy na zamek. I tak uczyniłyśmy. … cdn.
Śniadanie w Pradze...
A wszystko przez Pawła, który w jednym krótkim sms’ie poinformował mnie o planach na początek tego roku, że może jakiś wyjazd, że będzie miło, że byłoby fajnie jakbym mogła też. No i mogłam. Dlatego długo się nie namyślałam, wrzucając kilka niezbędnych rzeczy w kraciastą torbę, wsiadając do czerwonego autobusu, wysiadając na praskim dworcu i wędrując o poranku przez brukowane ulice w kierunku Hostelu Centrum. Co prawda Paweł zapewniał, że będzie na dworcu jak tylko dotknę ziemi ale spokojnie uznałam jego nieobecność za usprawiedliwioną. Przecież już tu byłam i wiem, że w Pradze żyje się 24h więc nic mi się nie stanie jak sobie zrobię poranny spacer i znajdę go trochę później. Jak okazało się na miejscu to trochę później Paweł zapewne chętnie by wstał ale był dzielny i podjął mnie jak gospodarz miasta w bramie hostelu.
Trochę było mi go szkoda. Sen był krótki, wrażeń z podróży całkiem sporo po obu stronach więc nasz już wspólny spacer obfitował w liczne opowieści, które mieszały się z zabytkową atmosferą urokliwej stolicy Czech. Były wieczorne podróże do granicy, znikające pociągi, zatrzymany czas, bilety do nikąd, dziwni ludzie, odnaleziona rodzina i uśmiech do wszystkich wydarzeń minionej doby. Zjedliśmy a raczej ja zjadłam śniadanie w kafejce, która zaadoptowała dawny sklep mięsny. O jego istnieniu mogliśmy sądzić po sympatycznych kafelkach na ścianach przedstawiających świńskie ryjki, tworzące swoisty dekor pod sufitem. A propos jedzenia to był to początek niejedzenia dla Pawła z przyczyn bliżej nieznanych a wzbudzających kontrowersyjne opinie w rodzinnym gronie.
Chwilę później dołączyliśmy do Żanety, Piotra i Lionela. Wycieczka była bowiem rodzinnym wypadem, do której zostałam dołączona. Zostałam zakwaterowana na drewnianym, piętrowym łóżku nad Pawłem i tak rozpoczęłam przygodę z Pragą.
A zaczęło się nie banalnie. Kawa w malutkim ulicznym barze na przeciwko hostelu, wizja lokalna okolicy z wieży widokowej gotyckiego Ratusza, potem spacer przez zjawiskowe uliczki i Most Karola, tonący w słońcu, tłumie turystów i artystów wszelkiej działalności. Następnie udaliśmy się na Hradczany z zamkiem, podziwiając zmianę warty honorowej przed wejściową bramą, błąkając się po Złotej uliczce, wypatrując końca strzelistych wież gotyckiej Katedry Św. Wita, Wacława i Wojciecha. Budowla ta, będąca przykładem dojrzałego gotyku w Europie środkowej stanowi siedzibę Arcybiskupów praskich. I robi kolosalne wrażenie. Zwłaszcza jak patrzy się na strasznie spoglądające na przechodzących dołem turystów rzygacze. Atmosfery tajemniczości i mroczności zaczął dodawać silny, zimny wiatr, który skutecznie zepchnął nas do wyjścia i zejścia na niziny, gdzie już nie pierwszy raz uraczyliśmy zziębnięte ciała gorącym „varenym vinem”. Zacność.
Potoczyliśmy się dalej trafiając do dziwnego muzeum form dziwnych świata realnego i tego, który zrodził się w głowie artystów Otto Gutfreunda i Frantska Kupki. Zadziwiający cel i przeznaczenie owych form. Zwłaszcza wielkich rzeźb dzieci z brązu, które zamiast twarzy miały wgniecenie, które sprawiało dziwne odczucia od samego patrzenia, niemal bólu. Był czerwony człowiek na czerwonym koniu, trzy niebieskie coś, ludzkie szkielety, schody do nikąd, niby żółw i szklana fosa. Zastanawiające towarzystwo…
Po tym wszystkim musiał nastąpić przerywnik w postaci „verenego Vvina”. Jak co trochę. Zbliżał się wieczór. Wracaliśmy pełni wrażeń do domu. Paweł oddalił się do hostelu, m podjęliśmy próbę zasmakowania czeskiej kuchni i tu zaczęła się nasza nowa historia o czeskiej gościnności… cdn…
2011 rok, może trochę wcześniej...
Stanęłam na tarasie starej cegielni. Wrześniowe słońce rozgrzewało surowe mury budowli. Na horyzoncie błyszczała błękitem spokojna Zatoka Gdańska. W powietrzu unosiła się atmosfera wieczornej uroczystości. Po raz kolejny Lidia ze swoją drużyną zmieniała oblicze zapomnianej wydowałoby się przez czas cegielni w Rzucewie. To był również kolejny raz dla mnie, kiedy z godziny na godzinę zbliżałam sie do kolejnej teatralnej niemal przemiany spokojnego miejsca nad morzem w salę balową, pełną bieli kwaiatów, wiklinowych kul wbijanych złotymi pikami w zieleń trawników i błękitu wstążek, oplatających zwisające żyrandole, smukłe szklane wazony. Czułam się jak na planie programu dekoratornia. Starałam się nie przeszkadzać, trzymając w ręku aparat i starając się zarejestrować następujące po sobie etapy transformacji. Gdzieś pomiędzy wszelkimi dekoracjami przemykały dwie małe osóbki. Urocze i bardzo zaangażowane w całe zamieszanie córeczki właścicieli wypełniały raz za razem tło kadru. Kadru, w którym na zmianę stary zardzewiały rower ustępował miejsca pięknym hortensjom, zza ceglanej ściany wychylały się miedziane doniczki z wrzosami, na drewnianej scenie pojawiła się muzyczna ekipa i na raz wszystko wokół nabrało tanecznego kroku.
Patrzyłam na to wszystko przez oko obiektywu. Znów poczułam się jak w mieszkaniu na Woli, kiedy Gosia zabierała mnie w świat bajki i iluzji. Tu brałam w tym czynny udział i muszę powiedzieć, że wyjątkowo dobrze poczułam się w tej nowej scenografii życia, do tego stopnia że w następny weekend przeniosłam się z aparatem na dziedziniec gdańskiej politechniki.